Nie było łatwo! Po nieprzespanej nocy, bez batonów w plecaku, troszkę wyżej nad poziomem morza niż mazowieckie… musiałem łapać oddech i kontrolować tętno. Im było wyżej tym ludzi było mniej. Nie to że zero, nadal dużo ale mniej. Trochę osób wymiękało po drodze, szczególnie na ostatnim bardzo stromym odcinku schodów. Jednak widoki jakie dostarcza mur sam w sobie, jego historia oraz widok gór i niebieskiego nieba (to taka niespodzianka dzisiaj) rekompensują wszystkie niedogodności. Wejście na Wielki Mur jest jednocześnie spełnieniem kolejnego marzenia jakie miałem na swojej liście. Było warto! Bardzo warto!
Od razu po zejściu na dół czekał już na mnie “wiejski stół”. Pamiętacie jeszcze, że ciągle jestem w chinach? Więc jedzenie było jakie? Dokładnie! Jak zawsze bardzo smaczne. Sam ten obiad kosztował ok 5 USD (porównując cenę biletu bez i z obiadem) ale, że był chińsko pyszny to zjadłem pewnie za 25 USD. Najedzony poszedłem zwiedzać stragany. W każdym jest to samo: miśki, kubki, pałeczki etc… i w każdym trzeba się tagrować. Min 50% na wszystkim do utargowania to jest absolutne minimum. Najgorsze w podróżowaniu jest jednak to, że niezależnie od długości i szerokości geograficznej jak człowiek chce kupić jakąś pamiątkę to odwraca ją do góry nogami a tam “made in china”. Magnesy w Kolumbi, Rzymie czy Sydney - made in china. I wiecie co? I tutaj niestety jest tak samo. Każdą rzecz którą chciałem kupić też było napisane “made in china”… tak więc ja już sam nie wiem. Jak żyć? ;-P
Na koniec firma odwiozła nas do Pekinu w to samo miejsce z którego zabrała. Tutaj muszę przyznać, że tak dobrze zorganizowanej wycieczki ja ta dzisiejsza, bez żadnego naciągania, kombinowania, wprowadzania do sklepów partnerskich to chyba w życiu nie widziałem. A do tego tania. Absolutnie szkolna 6-tka. Cieszę się, że nie szukałem dojazdu na własną rękę. Czasami jednak warto skorzystać z oferty profesjonalistów
:-)
Narty się dzisiaj nie przydały. Myślałem, że w górach, tak wysoko będzie gdzie pojeździć. Gondola była gotowa ale zjeżdżając po kamieniach zdarłbym cały przygotowany wosk…
Do usłyszenia w Singapurze!Jingle bells
Pekin pożegnał mnie tak samo czule jak ja czule o nim myślałem. Nie miałem czasu aby zjeść śniadania w hotelu więc pomyślałem sobie, że w saloniku na lotnisku spokojnie się najem. Sam dojazd na lotnisko w pekinie pociągiem Capital Express bardzo dobry i tani. Dla porównania koszt pociągu to 13 pln, taxi ok 100 pln. Lotnisko pod względem architektury, czystości jest jak najbardziej ok… i jest ogromne co absolutnie robi wrażenie (dopóki się nie wyląduje w Singapurze oczywiście) Kontrola paszportu, bagażu, temperatury i nie wiem czego tam jeszcze i w końcu śniadanie. Tyle, że salonik okazał się jakimś takim kozim bobkiem na kilkanaście osób, a ciepły posiłek to były puszki z makaronem zalane glutaminianem sodu z wodą… rozejrzałem się dookoła, wszyscy to jedzą, pomyślałem, że jak oni żyją to i ja zjem. Taaa… makaron wygrzebałem z tej brei a resztę śniadania postanowiłem zjeść już w samolocie. Pierwszy raz kiedy jedzenie w Pekinie mnie rozczarowało.
Kiedy tylko zobaczyłem podstawiony samolot Singapore airlines jakoś mi się lepiej zrobiło. Pekin to po prostu nie moja bajka. Wiem, może byłem za krótko, może należało lecieć do innego miasta. Fajnie, że zobaczyłem ale nie będę tęsknił. Tylko Wielki Mur i jedzenie przypadło mi do gustu.
Samolot do Singapuru to nowy A350. Wygodne siedzenia, czysto, że można jeść z podłogi, szczoteczki do zębów w łazienkach, stewardessy jakby prosto z jakiś wyborów Miss World się urwały, śniadanie pycha… Wszystko absolutnie na najwyższym poziomie. Ostatni raz kilka lat temu leciałem tymi liniami za “mile” na 13-o godzinnym locie w biznes klasie w A380. Dzisiaj było ekonomicznie ale równie luksusowo.
Tak samo elegancko jak w samolocie jest też na lotnisku, gdzie momentami wydaje się, że człowiek jest w wypasionym hotelu, a nie miejscu gdzie przetaczają się miliony osób rocznie. Do momentu aż zostałem zatrzymany…
Przylot do Singapuru teraz wygląda tak, że trzeba wypełnić elektroniczną deklarację, a w niej jedno z pytań dotyczy pobytów w krajach afrykańskich. Musiałem zaznaczyć, że byłem w Etiopii. Bo byłem i to w zasadzie kilka dni temu. No więc wyszedłem z samolotu, wiadomo siku (ale na luksusowo o czym właśnie wyżej wspomniałem), parę fotek pływających złotych rybek i do bramek na skanowanie paszportu. Pierwszą przeszedłem bez problemu, otworzyła się… druga już nie. Szach mat. Zostałem zablokowany, ani do przodu ani do tyłu. Od razu obsługa mnie wyczaiła, otworzyła mi bramką, akurat tą którą przeszedłem i zaprowadzili mnie do tzw biura. Trochę się zdziwiłem widząc, że obsługa zaczyna zakładać wielkie rękawice takie do łokci. Kazali mi się rozebrać i położyć ubrania na rentgenie, a potem odwrócić, kucnąć i kaszlnąć… obłęd jakiś… dobra żartowałem
:-) Chodziło dokładnie o tą Etiopię. Zostałem poproszony o książeczkę szczepień. Bez niej poszedłbym na kwarantannę i byłyby nici z Singapuru. Ponieważ ją miałem to dostałem elegancką pieczątkę i mogłem spokojnie odebrać bagaż i lecieć do metra.
W Singapurze jest fajna opcja zakupu biletu na metro + autobus od razu na 1,2,3 … dni. Ja wziąłem bilecik na 2 dni. Tyle będę potrzebować. Koszt 65 pln. To tanio biorąc pod uwagę, że przyjechałem z lotniska, pojadę na lotnisko i już kilka raz zaliczyłem metro w ciągu pierwszego dnia.
Hotel dzisiaj też mam porządny bo za punkty - Intercontinental. No ale gdzie jak nie w Singapurze takie rarytasy. Tak szczerze mówiąc to planując moją podróż wcale nie chciałem tutaj przyjeżdzać. Wolałem np do Kuala Lumpur. Ale nie chciałem dokładać sobie kolejnych kilku lotów. Teraz po pierwszym dniu nie żałuję. Tutaj czuję się naturalnie, swobodnie, na totalnym luzie… wszystko tutaj działa jak należy. Ludzie są uśmiechnięci. Jest pełno zieleni. Wieczorem kiedy było już ciemno pojechałem pozwiedzać ogród Marina Bay. To kolejna rzecz z mojej listy marzeń. Odhaczam!
:-) ale z nadzieją, że przyjadę tu kiedyś z rodziną bo to miejsce po prostu zachwyca.
Singapur jest drogi to fakt. Nie wiem czy na co dzień dobrze się tutaj ludziom mieszka czy to walka o przetrwanie czy raczej złota klatka. Ale wiem, że będąc tutaj dopiero jeden dzień jestem szczęśliwy, że tutaj moja podróż mnie przyniosła.
W Singapurze już prawie święta. Przygotowania w pełni. Światełka, choinki… jingle bells, jingle bells… ponad 30’C… jest super przyjemnie
:-)Otwieracz do butów
Obudziłem się dzisiaj rano, całkiem wyspany, otwieram jedno oko, drugie… nie wierzę. To nie może być prawda. Za oknem pada deszcz. Jest szaro i buro. Przez chwilę myślałem, że ta cała moja podróż dookoła świata to był tylko sen i właśnie się obudziłem. Ale nie… pada deszcz! Zaspanymi, ledwo widzącymi oczami dojrzałem szare niebo i te krople… chwyciłem za telefon żeby zobaczyć jaka jest temperatura. Odetchnąłem z ulgą bo wciąż blisko 30’C było. No to już wiedziałem, że będzie dobrze. Śniadanie zjadłem w hotelu. Najadłem się po uszy, tak na maksa i napchałem jeszcze nosem byle nie biegać za godzinę w poszukiwaniu jedzenia.
Jak wyszedłem z hotelu faktycznie było jeszcze szaro i ponuro.. do tego duszno i wilgotno. Ale nie trwało to długo. Spędziłem więc dzień na chodzeniu po mieście (przepraszam po państwie) zaczynając od Chinatown (ale to wcale nie z tęsknoty za Pekinem), a później między drapaczami chmur, mariną, sklepami i wróciłem do hotelu żeby zjeść codzienny zestaw obowiązkowy owoców zakupiony po drodze.
Przesunięto mi checkout aż do 16:00 (to o 4h więcej niż standard). Podstawiono też pod drzwi samochód dla kluczowych gości. Byłem pewien, że to dla mnie, że to za te punkty. Ale ledwo się odwróciłem to już go nie było. Widocznie był ktoś z większą ilością punktów na koncie i w kieszeni
;-)
W hotelu się wykąpałem, odświeżyłem, zostawiłem bagaż i pojechałem do Marina Bay Sands hotelu z biletem na taras widokowy na 56 piętrze. To jest to samo piętro gdzie znajduje się basen. Sam hotel z bliska i od środka robi niesamowite wrażenie. Nawet bez wjazdu na górę warto przyjść i poczuć się jak luksusowy gość. Nikt tam nikogo nie wygania, nie popędza… można chodzić, zwiedzać, dotykać. No tylko do pokoju nie da się wejść, kurcze.
Bilet na taras widokowy kupuje się bezpośrednio na stronie hotelu za 110 pln. Ew po rejestracji w ich aplikacji można dostać zniżkę. No i kupuje się go na wybraną godzinę. Ja sprawdziłem, że słońce w Singapurze zachodzi o 18:50 więc wziąłem bilet na 18:00 żeby mieć szansę załapać się kiedy jest widno oraz kiedy już zapadnie zmrok. I tak właśnie było. Widoki zapierające dech w piersiach. Z jednej strony drapacze chmur, z drugiej statki, setki statków… a po środku cały Singapur… na górze można zjeść, napić się, posiedzieć, pochodzić, co kto lubi. Miejsca jest sporo i nikt nikogo nie pogania. Można siedzieć do bólu. Tuż za nazwijmy to Ogrodzieniec, czyli za płotem na tym samym piętrze jest basen. Tak, ten basen… cel niejednego turysty do Singapuru. Niestety nie ma jak przejść. Niepotrzebnie brałem rurkę do snoorkowania i płetwy…
Wyjeżdżając z Polski troszkę się śpieszyłem i zabrałem nie te buty, w których chciałem jechać. Tak wiem, trochę to głupie. No ale jedne i drugie do długich wędrówek więc ostatecznie nie powinno to mieć takiego znaczenia. Ale jednak nie do końca. Już w Etiopii, mojego pierwszego dnia, mój prawy but zaczął wydawać dziwne dźwięki od strony podeszwy. Coś jakby siedziała w nim mysz, a ja przy każdym kroku bym jej naciskał na brzuch. Albo kaczka… na początku pomyślałem, że zaraz przejdzie… nie przeszło. Dźwięk stawał się coraz bardziej wkurzający. Wyjmowałem wkładki, suszyłem, wyginałem… jeju co ja z nimi robiłem, aż stwierdziłem, że koniec zabawy, że buty odbierają mi całą radość z chodzenia. Przykład z hotelu: otwieram drzwi, mam do przejścia do recepcji ok 15 metrów czyli ok 15 kroków. Co drugi krok wydaje głos kaczki… głośnej kaczki, takiej dorosłej, której ktoś wyrywa pióro z kupra! No nie wiem gdzie tam kaczki najbardziej boli ale tak piszczał mój but. Recepcjonistka, spojrzała w kierunku drzwi i na mnie i wykazując się mega opanowaniem ładanie mnie przywitała… a ja czerwony jak burak, z kaczką pod butem załatwiłem formalności i w kaczym kroku odszedłem do windy. Wtedy już byłem przekonany, że tak być nie może. W pokoju rozpakowałem się i pojechałem do sklepu po buty. Jakiekolwiek byle bez kaczki. Sklepów odwiedziłem kilka. Sęk w tym, że ja jestem wysoki i mam dużą stopę. A Azjaci są mali więc… no wiadomo co. Nigdzie, w żadnym sklepie nie mieli rozmiaru tego buta, który akurat mógłbym kupić. Kaczka wygrała bitwę ale to nie było nasze ostatnie starcie. Po powrocie do hotelu wziąłem do ręki otwieracz do wina, wyciągnąłem nożyk, wyjąłem wkładkę i zadźgałem tego jednego buta ze 30 razy od środka! Tym nożem. Na żywca. Tą kaczkę… nie wiem czy ona jeszcze żyje, czy udaje czy może dochodzi do siebie po tym co się stało ale dzisiaj zrobiłem prawie 30k kroków i nie wydała z siebie ani jednego kłapnięcia dziobem. Co za ulga…
Do usłyszenia z Sydney! [emoji3575]
P.S. Mam prośbę / pytanie. Znacie może jakiś hotel w Hollywood (z dobrym dojazdem lub dojściem do obserwatorium), za rozsądne pieniądze i gdzie na ulicy nie rozcierają się bezdomni i narkomani? Bo im więcej czytam o LA tym większe mam oczy. Coś pewnie jak ta kaczka jak mnie z nożem zobaczyła. Będę wdzięczny za wszelkie rady
:-)Twoja twarz brzmi znajomo
Lotnisko w Sydney właśnie budzi się ze snu. Jest kilka minut po 4 rano. Pasażerowie ziewają, obsługa ziewa, piloci, stewardessy ziewają… saloniki i sklepy w większości pozamykane. Ledwo kilka miejsc z kawą otwartych. Cisza spokój i ta myśl, że za kilka godzin będę na Fidżi. Fajnie
:-)
Z Singapuru do Sydney przyleciałem samolotem Scoot Airlines. Ich samoloty na zew to porządne dreamlinery, a w środku takie Ryanairy
;-) Tu nie ma monitorów, gniazdek USB, jedzenia, picia, kołderek ani poduszek… po prostu tuba z siedzeniami. Mi się jednak przyfarciło. Obok mnie niebyło nikogo, a obok nikogo z lewej też nie było nikogo, a z prawej byłem ja. Czyli 3 miejsca do wykorzystania, najlepiej jak można wykorzystać na nocnym locie. Miałem łóżko! Plecak pod głowę, kaptur na oczy i w kimę. Tak przespałem większość lotu do Sydney. Byłem wyspany i gotowy by zwiedzać. Tylko jeszcze jedna rzecz… kontrola graniczna.
Jeszcze w Singapurze przed samym wejściem do samolotu, u dziewczyny, która stała przede mną rozpoznałem polski paszport. Następnie się okazało, że siedzimy w tej samej strefie w samolocie. I wyobraźcie sobie, że razem wysiadamy w tym samym mieście. Szok!
;-) Jednak największa ciekawostka jaka się tutaj kryje jest taka, że po wyjściu z samolotu, po pierwszym zeskanowaniu twarzy, będąc w grupie ludzi oczekujących przy taśmie na bagaże podszedł do nas celnik, poprosił wspomnianą Kamilę o dokumenty i zabrał ją ze sobą. Ja w tym czasie już przechodziłem moją przepytkę celnę w dość standardowy dla mnie sposób. Pan Australijczyk otworzył paszport, wziął deklarację i wskazał palcem na drzwi wyjściowe. Procedura wielce nieskomplikowana
;-) Tymczasem Kamila była pytana o wszystko, o co może spytać celnik, włączenie z przeglądaniem zdjęć w telefonie i porządnym przeszukiwaniu całego bagażu podręcznego. Na koniec okazało się, że ta cała przepustka wydarzyła się dlatego, że Kamila kupiła bilet zaledwie 2 dni przed wylotem do Australii, a wg tutejszych celników było to na tyle niestandardowe, że postanowili się temu przyjrzeć bliżej. Przy okazji dowiedzieliśmy się po co to całe skanowanie twarzy na lotniskach. O ileż to ułatwia pracę, a ile później informacji zostawiamy swoją twarzą, wszędzie gdzie się poruszamy, to już można sobie tylko wyobrazić.
Welcome to Sydney! Wreszcie! Czekałem na ten dzień. Uwielbiam to miasto! Nie inaczej było tym razem. Ale też tym razem moja przygoda tutaj była inna niż wszystkie jakie miałem w przeszłości ponieważ tutaj czekał na mnie mój australijski, daleki kuzyn, który przyleciał na kilka dni z Adelaide żeby razem, rodzinnie spędzić te 2 dni.
pabien napisał:
Sorri za ot, ale połączenie przez Addis jest dość atrakcyjne pod niektórymi względami atrakcyjnym sposobem dotarcia do Pekinu czy Guangzhou.
Zdaje się jednak, że przy wyjściu z lotniska w Addis jest wymagana żółta książeczka. Czy musiałeś ją okazać?
Pierwszy raz o żółtą książeczkę pytali mnie w Singapurze. Zakładam, że drugi raz spytają o nią dopiero na Galapagos
:-)Do góry nogami
Na ulicy obowiązuje ruch lewostronny, woda w sedesie kręci się w drugą stronę, woda z prysznica wylewa się z podłogi i leci do sufitu… a kiedy człowiek idzie w góry to najpierw kiedy wchodzi to schodzi, a kiedy już schodzi to wchodzi… mimo wszystko jest w we mnie jakias kangurza krew, bo uwielbiam Australię, Sydney, ludzi… jedynie ceny jakoś nie robią dobrej roboty bo drogo tu, że hej.
Pierwszy dzień upłynął nam na spacerach po mieście. Wiadomo, punty obowiązkowe ale jednocześnie takie, po które tu przyleciałem. Nie jest to mój pierwszy raz w Sydney. W zasadzie to trzeci. Ale Opera House i Sydney Bridge za każdym razem robią na mnie takie samo fantastyczne wrażenie.
Poruszanie się po mieście i w ogóle wyjazd z lotniska to jak bułka z masłem. Wszystko jest tutaj proste i poukładane. Na lotnisku teraz już można albo kupić kartę Opal, doładować parę Australijskich dolarów i korzystać z całej komunikacji albo po prostu przyłożyć kartę płatniczą (lub telefon) i w ten sposób zapłacić za przejazd. Ja nie kupowałem nowej karty bo miałem starą z poprzedniej mojej wizy z 2018r. Jak się okazało to nawet zachowało się na niej prawie 15AUD
:-) To takie uczucie jakby znaleźć stówkę w kieszeni starych spodni. Wyjazd z lotniska kosztuje ok 12 AUD pociągiem. Ale wszystkie kolejne przejazdy po mieście to koszt pomiędzy 3 - 4,5 AUD
Dzień kolejny zaczęliśmy od porządnego angielskiego śniadania, które sobie zrobiliśmy sami korzystając ze sprzętów kuchennych w wynajętym apartamencie. I pojechaliśmy pociągiem 2h od Sydney do Blue Mountain. Moim celem co prawda było znaleźć kangura więc rozglądałem się na wszystkie strony gdzie tylko mogłem. Nie spotkałem żadnego. Ale za to były: raki, ptaki, ogromne jaszczurki, papugi, a na koniec dnia ponownie przy operze nawet nietoperze! W górach cisza, spokój, odgłosy natury. Ludzi garstka. W sumie to był środek tygodnia, ale też samo dojście nad wodospady, które były naszym celem nie było łatwe. A dokładnie powrót czyli wspinaczka od wodospadu w kierunku wyjścia z parku. Gdyby nie trening wcześniej i kroki które namiętnie robię każdego dnia nie wiem czy nie musiałbym tam zostać na amen, na pożarcie przez pająki i inne robactwo. Stwierdziłem, że Wielki Mur chyba nie był aż tak hardcorowy jak ta wspinaczka. W upale.
Było warto! Góry są przepiękne, woda czyściutka, krajobrazy fantastyczne… całość jak z filmu. Po powrocie do Sydney udało nam się dotrzeć pod operę już przy zachodzącym słońcu dokładnie wtedy kiedy nietoperze zaczęły żerowiska. Może i miałbym fajne ich zdjęcia ale chyba pierwszy raz w życiu doprowadziłem baterie w telefonie do totalnego zera. Wiec mogłem tylko pooglądać jak wiszą mi nad głowa i wcinają kwiatki na drzewie.
Piękny plan, czy możesz dopisać ceny biletów do excela/ ew mil + dopłaty (zakładam, że na Galapagos nie lecisz za kasę). Gdy już jestesmy przy Ekwadorze - nie szkoda Ci kasy na opłatę i być tam praktycznie półtora dnia?
MTalma napisał:Piękny plan, czy możesz dopisać ceny biletów do excela/ ew mil + dopłaty (zakładam, że na Galapagos nie lecisz za kasę). Gdy już jestesmy przy Ekwadorze i Galapagos - nie szkoda Ci kasy na opłatę i być tam praktycznie półtora dnia?Dużo mil zużyłem jeszcze przed planowaniem RTW więc większość lotów to ceny po prostu promocyjne lub celowo łączone loty żeby obniżyć trochę cenę. Koszty takiej podróży wrzucę na końcu ale faktem jest, że tym razem chyba więcej mil zarobię niż wydałem. Będę miał na przyszłość, na pewno się u mnie nie zmarnują.Jeśli chodzi o Galapagos to był to dla mnie naturalny wybór po tym jak wypadły mi bilety do Ekwadoru. Krótko tam będę, fakt. Ale tak samo krótko będę w każdym innym miejscu podczas całego RTW. Jak mnie żółwie zaproszą na następny raz to przyjadę kiedyś na dłużej
:-)
50 dni do pierwszego lotu.O zdrowiu, planach i poszukiwaniu etiopskiego dobrego ducha.No tak… Czas leci i nie czeka. Ale w sumie to nawet dobrze. To ja czekam, a nie czas. Podczas tego czekania nie siedzę oczywiście bezczynnie. Zdążyłem wyrobić sobie żółtą książeczkę po zaszczepieniu na żółtą febrę. Bez certyfikatu szczepienia mogę nie wjechać na Galapagos albo mieć problemy przy wyjeździe, szczególnie, że w trakcie podróży będę w Afryce. Przy okazji strzeliłem sobie jeszcze WZW-A. Jak o zdrowiu mowa to oczywiście ubezpieczenie też wykupiłem korzystając z posiadanych zniżek w Generali. Ubezpieczenie trzeba mieć, byle nie trzeba było korzystać.Pozostając w temacie zdrowia najdziwniejsze z moich przygotowań to ograniczenie jedzenia cukru. Cukier jest ukrytu praktycznie wszędzie poza surowym drewnem i kitem do okien więc jego wyeliminowanie w 100% nie jest możliwe. Ale przestałem słodzić kawę, wcinać nałogowo cukierki, ptasie mleczko, czekoladę, ciastka…. Lata temu nie zastanawiałbym się nad zdrowiem zupełnie, a już na pewno nie nad wpływem cukru na RTW (energia, jet lag, wysypianie się…) ale teraz włączam zdrowie do listy przygotowań. Mniej cukru = mniej pracy dla trzustki = mniejsza masa = więcej energii = więcej zdrowia = więcej frajdy z krótkich pobytów w fajnych miejscach świata.Ma sens? Dla mnie jak najbardziej ma!Zaczęły się ruchy na zaplanowanych przeze mnie lotach. Niektóre małe, rzędu kilku minut różnicy dla wylotu czy przylotu, inne większe jak np lot do Madrytu przesunięty o kilka godzin. Lepiej, że wiem o tym teraz niż miałbym dowiedzieć się w ostatniej chwili. Może nawet pojawi się szansa żeby faktycznie zostać dłużej o jedną noc na Galapagos.Uzupełniam też moją listę niezbędnych rzeczy do zabrania ze sobą. Dokumenty, skarpety, sprzęt… patrzę co mam, czego nie mam i jeszcze mam na tyle dużo czasu, żeby się zaopatrzyć. Lecę tylko z plecakiem podręcznym więc każdy przedmiot musi być precyzyjnie zaplanowany.Uzupełniam też listę miejsc wartych odwiedzenia. Nie będzie to jednak lista z precyzyjnie określonym planem co i gdzie robię w każdej minucie, a lista ważnych punktów, które warto wziąć pod uwagę w danym państwie / mieście. Czy to jedzenie, czy wycieczka czy jakieś punkty charakterystyczne. Żeby potem nie było, że byłem Londynie i nie widziałem Papieża, czy w Paryżu Coloseum
;-) Tutaj dochodzimy do mojego pierwszego lotu w ramach mojego RTW. Mój pierwszy lot jest do Addi Ababa. Przylatuję o 7 rano, wylatuję ok 1 w nocy do Pekinu. Mogę zabrać wielką walizkę do luku bagażowego. Ja jej jednak nie potrzebuję ale jestem pewien, że jest masa potrzebujących w Etiopii. Szczególnie młodzieży czy dzieci którym chciałbym zawieść np piłki do nogi czy jakieś inne dobra. Szukam kogoś zaufanego kto przyjąłby te rzeczy i faktycznie rozdał potrzebującym.Chciałbym również dobrze spędzić czas w mieście odwiedzając kilka wartych odwiedzenia miejsc więc szukam też kogoś lokalnego (anglojęzycznego) kto byłby w stanie spędzić ze mną dzień jako przewodnik i kierowca.Jeśli ktoś z Was chciałby polecić kogoś normalnego, rozsądnego i uczciwego podeślijcie mi jakieś namiary albo pomysły. Co dalej? Dalej będę kompletował, dopisywał punkty do listy, czytał, słuchał co ciekawego ludzie mówią o miejscach w których będę. Czyli przygotowania w pełni.50 dni do pierwszego lotu. To jeszcze dużo. I bardzo niedużo… czas szybko leci i nie czeka przecież.. to ja czekam
:)
@adamkru to tylko koniecznie pilnuj się w Addis na layoverze. Po nocnym locie pewnie dopadnie Cię zmęczenie, a w taki sposób najłatwiej tam okraść białych turystów.Poza tym fajna podróż i powodzenia
:)
tropikey napisał:Gdzie można zorganizować takie ładne pliki USD?Kupiłem w kantorze z przesyłką do domu
:)https://tavex.pl/Możną takie, można inne nominały. Generalnie do wyboru, do koloru
;) Mam nadzieję, że są prawdziwe [emoji2957]
Odnośnie niskich nominałów $$, to na Świętokrzyskiej w WWA w większości kantorów się dostanie, ale TAVEX ma z reguły zawsze nowe:) Kupowałem tam już kilka razy 1 i 2 dolarówki. I jeszcze info, są trochę droższe niż większe nominały.
Pierogi z kapustą i grzybami.Bardzo lubię pierogi z kapustą i grzybami. Kiedy widzę ich gar nie mogę przejść obojętnie. Tak było i tym razem. Wszamałem michę i wróciłem po dokładkę… nie no jasne, że te domowe są lepsze. Ale ja nie jestem wybredny bo to ostatnie pierogi jakie jadłem na kolejne prawie 3 tygodnie… Kiedy w 2018 roku przed moim wylotem do Uluru w Australii siedziałem w tym samym saloniku na lotnisku nie myślałem, że za kilka lat znowu tu będę ale z zupełnie innym planem. I o ile tamta podróż zmieniła wiele w moim prywatnym i biznesowym świecie, a najwięcej w mojej głowie… i wiele podróży odbyłem w międzyczasie to tą znowu traktuję wyjątkowo. Dokładnie też tak się czuję. Nie wiem czego mam się spodziewać, nie wiem czy wszystko wyjdzie zgodnie z planem ale też nie wiem co wyjdzie ot tak bez planu… jedno co wiem to, że nikt nie zjadł przed lotem tyle pierogów co ja więc gdyby w TV mówili o jakimś przymusowym lądowaniu czy coś to wiadomo dlaczego
:-)Do Etiopii wiozę ze sobą wypchany piłkami do piłki nożnej plecak. I w zasadzie tyle. No może poza ładowarką, kablami, majtkami i samym plecakiem to już tam więcej nic nie ma. Może rzeczy osobiste wysłałem prosto do Pekinu. Tam będą na mnie czekać spokojnie na taśmie po wylądowaniu. Jak rozdam jutro piłki to będę miał miejsce żeby się już elegancko w Pekinie przepakować w jeden plecak.Stojąc w kolejce do check-in na lotnisku w Warszawie fajnym zbiegiem okoliczności dostałem maila z voucherem na hotel, taxi i jedzenie w Addis Ababa. Zasada jest taka, że jak pasażer leci liniami Ethiopian Airlines i ma przesiadkę dłuższą niż kilka godzin na te wszystkie bajery. A ja mam przesiadkę ponad 18h. Liczę też, że zamiast płacić za Visę do Etiopii 62USD dostanę ją za free.Dodatkowo też nie marnując czasu w drodze na lotnisko ogarnąłem sobie lokalnego Etiopczyka-przewodnika. To oznacza, że jutro ląduję, załatwiam transit Visę, jadę do hotelu, wciągam śniadanie i zaczynam nowy afrykański dzień.Wiem, że wiele osób już sprawdzało, czy ziemia faktycznie jest okrągła. Wiele potwierdziło, wielu nie wierzy. Muszę sam się przekonać ;-P Przede mną 20 dni pełne lotów, lotnisk i samolotów… i wszystkiego co pomiędzy czyli trochę Afryki, trochę Azji, Australii, Ameryki północnej i południowej, kilku wysp i mam nadzieję fajnych przygód, miejsc i ludzi spotkanych po drodze. Trzymajcie kciuki! Boarding za ok 15 min. Zdążę jeszcze wciągnąć ze 2 pierogi
:-)
Sorri za ot, ale połączenie przez Addis jest dość atrakcyjne pod niektórymi względami atrakcyjnym sposobem dotarcia do Pekinu czy Guangzhou. Zdaje się jednak, że przy wyjściu z lotniska w Addis jest wymagana żółta książeczka. Czy musiałeś ją okazać?
pabien napisał:Sorri za ot, ale połączenie przez Addis jest dość atrakcyjne pod niektórymi względami atrakcyjnym sposobem dotarcia do Pekinu czy Guangzhou. Zdaje się jednak, że przy wyjściu z lotniska w Addis jest wymagana żółta książeczka. Czy musiałeś ją okazać?Pierwszy raz o żółtą książeczkę pytali mnie w Singapurze. Zakładam, że drugi raz spytają o nią dopiero na Galapagos
:-)
Nie było łatwo! Po nieprzespanej nocy, bez batonów w plecaku, troszkę wyżej nad poziomem morza niż mazowieckie… musiałem łapać oddech i kontrolować tętno. Im było wyżej tym ludzi było mniej. Nie to że zero, nadal dużo ale mniej. Trochę osób wymiękało po drodze, szczególnie na ostatnim bardzo stromym odcinku schodów. Jednak widoki jakie dostarcza mur sam w sobie, jego historia oraz widok gór i niebieskiego nieba (to taka niespodzianka dzisiaj) rekompensują wszystkie niedogodności. Wejście na Wielki Mur jest jednocześnie spełnieniem kolejnego marzenia jakie miałem na swojej liście. Było warto! Bardzo warto!
Od razu po zejściu na dół czekał już na mnie “wiejski stół”. Pamiętacie jeszcze, że ciągle jestem w chinach? Więc jedzenie było jakie? Dokładnie! Jak zawsze bardzo smaczne. Sam ten obiad kosztował ok 5 USD (porównując cenę biletu bez i z obiadem) ale, że był chińsko pyszny to zjadłem pewnie za 25 USD.
Najedzony poszedłem zwiedzać stragany. W każdym jest to samo: miśki, kubki, pałeczki etc… i w każdym trzeba się tagrować. Min 50% na wszystkim do utargowania to jest absolutne minimum. Najgorsze w podróżowaniu jest jednak to, że niezależnie od długości i szerokości geograficznej jak człowiek chce kupić jakąś pamiątkę to odwraca ją do góry nogami a tam “made in china”. Magnesy w Kolumbi, Rzymie czy Sydney - made in china. I wiecie co? I tutaj niestety jest tak samo. Każdą rzecz którą chciałem kupić też było napisane “made in china”… tak więc ja już sam nie wiem. Jak żyć? ;-P
Na koniec firma odwiozła nas do Pekinu w to samo miejsce z którego zabrała. Tutaj muszę przyznać, że tak dobrze zorganizowanej wycieczki ja ta dzisiejsza, bez żadnego naciągania, kombinowania, wprowadzania do sklepów partnerskich to chyba w życiu nie widziałem. A do tego tania. Absolutnie szkolna 6-tka. Cieszę się, że nie szukałem dojazdu na własną rękę. Czasami jednak warto skorzystać z oferty profesjonalistów :-)
Narty się dzisiaj nie przydały. Myślałem, że w górach, tak wysoko będzie gdzie pojeździć. Gondola była gotowa ale zjeżdżając po kamieniach zdarłbym cały przygotowany wosk…
Do usłyszenia w Singapurze!Jingle bells
Pekin pożegnał mnie tak samo czule jak ja czule o nim myślałem. Nie miałem czasu aby zjeść śniadania w hotelu więc pomyślałem sobie, że w saloniku na lotnisku spokojnie się najem.
Sam dojazd na lotnisko w pekinie pociągiem Capital Express bardzo dobry i tani. Dla porównania koszt pociągu to 13 pln, taxi ok 100 pln.
Lotnisko pod względem architektury, czystości jest jak najbardziej ok… i jest ogromne co absolutnie robi wrażenie (dopóki się nie wyląduje w Singapurze oczywiście)
Kontrola paszportu, bagażu, temperatury i nie wiem czego tam jeszcze i w końcu śniadanie. Tyle, że salonik okazał się jakimś takim kozim bobkiem na kilkanaście osób, a ciepły posiłek to były puszki z makaronem zalane glutaminianem sodu z wodą… rozejrzałem się dookoła, wszyscy to jedzą, pomyślałem, że jak oni żyją to i ja zjem. Taaa… makaron wygrzebałem z tej brei a resztę śniadania postanowiłem zjeść już w samolocie. Pierwszy raz kiedy jedzenie w Pekinie mnie rozczarowało.
Kiedy tylko zobaczyłem podstawiony samolot Singapore airlines jakoś mi się lepiej zrobiło. Pekin to po prostu nie moja bajka. Wiem, może byłem za krótko, może należało lecieć do innego miasta. Fajnie, że zobaczyłem ale nie będę tęsknił. Tylko Wielki Mur i jedzenie przypadło mi do gustu.
Samolot do Singapuru to nowy A350. Wygodne siedzenia, czysto, że można jeść z podłogi, szczoteczki do zębów w łazienkach, stewardessy jakby prosto z jakiś wyborów Miss World się urwały, śniadanie pycha… Wszystko absolutnie na najwyższym poziomie. Ostatni raz kilka lat temu leciałem tymi liniami za “mile” na 13-o godzinnym locie w biznes klasie w A380. Dzisiaj było ekonomicznie ale równie luksusowo.
Tak samo elegancko jak w samolocie jest też na lotnisku, gdzie momentami wydaje się, że człowiek jest w wypasionym hotelu, a nie miejscu gdzie przetaczają się miliony osób rocznie. Do momentu aż zostałem zatrzymany…
Przylot do Singapuru teraz wygląda tak, że trzeba wypełnić elektroniczną deklarację, a w niej jedno z pytań dotyczy pobytów w krajach afrykańskich. Musiałem zaznaczyć, że byłem w Etiopii. Bo byłem i to w zasadzie kilka dni temu. No więc wyszedłem z samolotu, wiadomo siku (ale na luksusowo o czym właśnie wyżej wspomniałem), parę fotek pływających złotych rybek i do bramek na skanowanie paszportu. Pierwszą przeszedłem bez problemu, otworzyła się… druga już nie. Szach mat. Zostałem zablokowany, ani do przodu ani do tyłu. Od razu obsługa mnie wyczaiła, otworzyła mi bramką, akurat tą którą przeszedłem i zaprowadzili mnie do tzw biura.
Trochę się zdziwiłem widząc, że obsługa zaczyna zakładać wielkie rękawice takie do łokci. Kazali mi się rozebrać i położyć ubrania na rentgenie, a potem odwrócić, kucnąć i kaszlnąć… obłęd jakiś… dobra żartowałem :-) Chodziło dokładnie o tą Etiopię. Zostałem poproszony o książeczkę szczepień. Bez niej poszedłbym na kwarantannę i byłyby nici z Singapuru. Ponieważ ją miałem to dostałem elegancką pieczątkę i mogłem spokojnie odebrać bagaż i lecieć do metra.
W Singapurze jest fajna opcja zakupu biletu na metro + autobus od razu na 1,2,3 … dni. Ja wziąłem bilecik na 2 dni. Tyle będę potrzebować. Koszt 65 pln. To tanio biorąc pod uwagę, że przyjechałem z lotniska, pojadę na lotnisko i już kilka raz zaliczyłem metro w ciągu pierwszego dnia.
Hotel dzisiaj też mam porządny bo za punkty - Intercontinental. No ale gdzie jak nie w Singapurze takie rarytasy. Tak szczerze mówiąc to planując moją podróż wcale nie chciałem tutaj przyjeżdzać. Wolałem np do Kuala Lumpur. Ale nie chciałem dokładać sobie kolejnych kilku lotów. Teraz po pierwszym dniu nie żałuję. Tutaj czuję się naturalnie, swobodnie, na totalnym luzie… wszystko tutaj działa jak należy. Ludzie są uśmiechnięci. Jest pełno zieleni. Wieczorem kiedy było już ciemno pojechałem pozwiedzać ogród Marina Bay. To kolejna rzecz z mojej listy marzeń. Odhaczam! :-) ale z nadzieją, że przyjadę tu kiedyś z rodziną bo to miejsce po prostu zachwyca.
Singapur jest drogi to fakt. Nie wiem czy na co dzień dobrze się tutaj ludziom mieszka czy to walka o przetrwanie czy raczej złota klatka. Ale wiem, że będąc tutaj dopiero jeden dzień jestem szczęśliwy, że tutaj moja podróż mnie przyniosła.
W Singapurze już prawie święta. Przygotowania w pełni. Światełka, choinki… jingle bells, jingle bells… ponad 30’C… jest super przyjemnie :-)Otwieracz do butów
Obudziłem się dzisiaj rano, całkiem wyspany, otwieram jedno oko, drugie… nie wierzę. To nie może być prawda. Za oknem pada deszcz. Jest szaro i buro. Przez chwilę myślałem, że ta cała moja podróż dookoła świata to był tylko sen i właśnie się obudziłem. Ale nie… pada deszcz! Zaspanymi, ledwo widzącymi oczami dojrzałem szare niebo i te krople… chwyciłem za telefon żeby zobaczyć jaka jest temperatura. Odetchnąłem z ulgą bo wciąż blisko 30’C było. No to już wiedziałem, że będzie dobrze.
Śniadanie zjadłem w hotelu. Najadłem się po uszy, tak na maksa i napchałem jeszcze nosem byle nie biegać za godzinę w poszukiwaniu jedzenia.
Jak wyszedłem z hotelu faktycznie było jeszcze szaro i ponuro.. do tego duszno i wilgotno. Ale nie trwało to długo. Spędziłem więc dzień na chodzeniu po mieście (przepraszam po państwie) zaczynając od Chinatown (ale to wcale nie z tęsknoty za Pekinem), a później między drapaczami chmur, mariną, sklepami i wróciłem do hotelu żeby zjeść codzienny zestaw obowiązkowy owoców zakupiony po drodze.
Przesunięto mi checkout aż do 16:00 (to o 4h więcej niż standard). Podstawiono też pod drzwi samochód dla kluczowych gości. Byłem pewien, że to dla mnie, że to za te punkty. Ale ledwo się odwróciłem to już go nie było. Widocznie był ktoś z większą ilością punktów na koncie i w kieszeni ;-)
W hotelu się wykąpałem, odświeżyłem, zostawiłem bagaż i pojechałem do Marina Bay Sands hotelu z biletem na taras widokowy na 56 piętrze. To jest to samo piętro gdzie znajduje się basen. Sam hotel z bliska i od środka robi niesamowite wrażenie. Nawet bez wjazdu na górę warto przyjść i poczuć się jak luksusowy gość. Nikt tam nikogo nie wygania, nie popędza… można chodzić, zwiedzać, dotykać. No tylko do pokoju nie da się wejść, kurcze.
Bilet na taras widokowy kupuje się bezpośrednio na stronie hotelu za 110 pln. Ew po rejestracji w ich aplikacji można dostać zniżkę. No i kupuje się go na wybraną godzinę. Ja sprawdziłem, że słońce w Singapurze zachodzi o 18:50 więc wziąłem bilet na 18:00 żeby mieć szansę załapać się kiedy jest widno oraz kiedy już zapadnie zmrok. I tak właśnie było. Widoki zapierające dech w piersiach. Z jednej strony drapacze chmur, z drugiej statki, setki statków… a po środku cały Singapur… na górze można zjeść, napić się, posiedzieć, pochodzić, co kto lubi. Miejsca jest sporo i nikt nikogo nie pogania. Można siedzieć do bólu. Tuż za nazwijmy to Ogrodzieniec, czyli za płotem na tym samym piętrze jest basen. Tak, ten basen… cel niejednego turysty do Singapuru. Niestety nie ma jak przejść. Niepotrzebnie brałem rurkę do snoorkowania i płetwy…
Wyjeżdżając z Polski troszkę się śpieszyłem i zabrałem nie te buty, w których chciałem jechać. Tak wiem, trochę to głupie. No ale jedne i drugie do długich wędrówek więc ostatecznie nie powinno to mieć takiego znaczenia. Ale jednak nie do końca. Już w Etiopii, mojego pierwszego dnia, mój prawy but zaczął wydawać dziwne dźwięki od strony podeszwy. Coś jakby siedziała w nim mysz, a ja przy każdym kroku bym jej naciskał na brzuch. Albo kaczka… na początku pomyślałem, że zaraz przejdzie… nie przeszło. Dźwięk stawał się coraz bardziej wkurzający. Wyjmowałem wkładki, suszyłem, wyginałem… jeju co ja z nimi robiłem, aż stwierdziłem, że koniec zabawy, że buty odbierają mi całą radość z chodzenia. Przykład z hotelu: otwieram drzwi, mam do przejścia do recepcji ok 15 metrów czyli ok 15 kroków. Co drugi krok wydaje głos kaczki… głośnej kaczki, takiej dorosłej, której ktoś wyrywa pióro z kupra! No nie wiem gdzie tam kaczki najbardziej boli ale tak piszczał mój but. Recepcjonistka, spojrzała w kierunku drzwi i na mnie i wykazując się mega opanowaniem ładanie mnie przywitała… a ja czerwony jak burak, z kaczką pod butem załatwiłem formalności i w kaczym kroku odszedłem do windy. Wtedy już byłem przekonany, że tak być nie może. W pokoju rozpakowałem się i pojechałem do sklepu po buty. Jakiekolwiek byle bez kaczki. Sklepów odwiedziłem kilka. Sęk w tym, że ja jestem wysoki i mam dużą stopę. A Azjaci są mali więc… no wiadomo co. Nigdzie, w żadnym sklepie nie mieli rozmiaru tego buta, który akurat mógłbym kupić. Kaczka wygrała bitwę ale to nie było nasze ostatnie starcie. Po powrocie do hotelu wziąłem do ręki otwieracz do wina, wyciągnąłem nożyk, wyjąłem wkładkę i zadźgałem tego jednego buta ze 30 razy od środka! Tym nożem. Na żywca. Tą kaczkę… nie wiem czy ona jeszcze żyje, czy udaje czy może dochodzi do siebie po tym co się stało ale dzisiaj zrobiłem prawie 30k kroków i nie wydała z siebie ani jednego kłapnięcia dziobem. Co za ulga…
Do usłyszenia z Sydney! [emoji3575]
P.S.
Mam prośbę / pytanie. Znacie może jakiś hotel w Hollywood (z dobrym dojazdem lub dojściem do obserwatorium), za rozsądne pieniądze i gdzie na ulicy nie rozcierają się bezdomni i narkomani? Bo im więcej czytam o LA tym większe mam oczy. Coś pewnie jak ta kaczka jak mnie z nożem zobaczyła. Będę wdzięczny za wszelkie rady :-)Twoja twarz brzmi znajomo
Lotnisko w Sydney właśnie budzi się ze snu. Jest kilka minut po 4 rano. Pasażerowie ziewają, obsługa ziewa, piloci, stewardessy ziewają… saloniki i sklepy w większości pozamykane. Ledwo kilka miejsc z kawą otwartych. Cisza spokój i ta myśl, że za kilka godzin będę na Fidżi. Fajnie :-)
Z Singapuru do Sydney przyleciałem samolotem Scoot Airlines. Ich samoloty na zew to porządne dreamlinery, a w środku takie Ryanairy ;-) Tu nie ma monitorów, gniazdek USB, jedzenia, picia, kołderek ani poduszek… po prostu tuba z siedzeniami. Mi się jednak przyfarciło. Obok mnie niebyło nikogo, a obok nikogo z lewej też nie było nikogo, a z prawej byłem ja. Czyli 3 miejsca do wykorzystania, najlepiej jak można wykorzystać na nocnym locie. Miałem łóżko! Plecak pod głowę, kaptur na oczy i w kimę. Tak przespałem większość lotu do Sydney. Byłem wyspany i gotowy by zwiedzać. Tylko jeszcze jedna rzecz… kontrola graniczna.
Jeszcze w Singapurze przed samym wejściem do samolotu, u dziewczyny, która stała przede mną rozpoznałem polski paszport. Następnie się okazało, że siedzimy w tej samej strefie w samolocie. I wyobraźcie sobie, że razem wysiadamy w tym samym mieście. Szok! ;-) Jednak największa ciekawostka jaka się tutaj kryje jest taka, że po wyjściu z samolotu, po pierwszym zeskanowaniu twarzy, będąc w grupie ludzi oczekujących przy taśmie na bagaże podszedł do nas celnik, poprosił wspomnianą Kamilę o dokumenty i zabrał ją ze sobą. Ja w tym czasie już przechodziłem moją przepytkę celnę w dość standardowy dla mnie sposób. Pan Australijczyk otworzył paszport, wziął deklarację i wskazał palcem na drzwi wyjściowe. Procedura wielce nieskomplikowana ;-) Tymczasem Kamila była pytana o wszystko, o co może spytać celnik, włączenie z przeglądaniem zdjęć w telefonie i porządnym przeszukiwaniu całego bagażu podręcznego. Na koniec okazało się, że ta cała przepustka wydarzyła się dlatego, że Kamila kupiła bilet zaledwie 2 dni przed wylotem do Australii, a wg tutejszych celników było to na tyle niestandardowe, że postanowili się temu przyjrzeć bliżej. Przy okazji dowiedzieliśmy się po co to całe skanowanie twarzy na lotniskach. O ileż to ułatwia pracę, a ile później informacji zostawiamy swoją twarzą, wszędzie gdzie się poruszamy, to już można sobie tylko wyobrazić.
Welcome to Sydney! Wreszcie! Czekałem na ten dzień. Uwielbiam to miasto! Nie inaczej było tym razem. Ale też tym razem moja przygoda tutaj była inna niż wszystkie jakie miałem w przeszłości ponieważ tutaj czekał na mnie mój australijski, daleki kuzyn, który przyleciał na kilka dni z Adelaide żeby razem, rodzinnie spędzić te 2 dni.
Zdaje się jednak, że przy wyjściu z lotniska w Addis jest wymagana żółta książeczka. Czy musiałeś ją okazać?
Na ulicy obowiązuje ruch lewostronny, woda w sedesie kręci się w drugą stronę, woda z prysznica wylewa się z podłogi i leci do sufitu… a kiedy człowiek idzie w góry to najpierw kiedy wchodzi to schodzi, a kiedy już schodzi to wchodzi… mimo wszystko jest w we mnie jakias kangurza krew, bo uwielbiam Australię, Sydney, ludzi… jedynie ceny jakoś nie robią dobrej roboty bo drogo tu, że hej.
Pierwszy dzień upłynął nam na spacerach po mieście. Wiadomo, punty obowiązkowe ale jednocześnie takie, po które tu przyleciałem. Nie jest to mój pierwszy raz w Sydney. W zasadzie to trzeci. Ale Opera House i Sydney Bridge za każdym razem robią na mnie takie samo fantastyczne wrażenie.
Poruszanie się po mieście i w ogóle wyjazd z lotniska to jak bułka z masłem. Wszystko jest tutaj proste i poukładane. Na lotnisku teraz już można albo kupić kartę Opal, doładować parę Australijskich dolarów i korzystać z całej komunikacji albo po prostu przyłożyć kartę płatniczą (lub telefon) i w ten sposób zapłacić za przejazd. Ja nie kupowałem nowej karty bo miałem starą z poprzedniej mojej wizy z 2018r. Jak się okazało to nawet zachowało się na niej prawie 15AUD :-) To takie uczucie jakby znaleźć stówkę w kieszeni starych spodni. Wyjazd z lotniska kosztuje ok 12 AUD pociągiem. Ale wszystkie kolejne przejazdy po mieście to koszt pomiędzy 3 - 4,5 AUD
Dzień kolejny zaczęliśmy od porządnego angielskiego śniadania, które sobie zrobiliśmy sami korzystając ze sprzętów kuchennych w wynajętym apartamencie. I pojechaliśmy pociągiem 2h od Sydney do Blue Mountain. Moim celem co prawda było znaleźć kangura więc rozglądałem się na wszystkie strony gdzie tylko mogłem. Nie spotkałem żadnego. Ale za to były: raki, ptaki, ogromne jaszczurki, papugi, a na koniec dnia ponownie przy operze nawet nietoperze!
W górach cisza, spokój, odgłosy natury. Ludzi garstka. W sumie to był środek tygodnia, ale też samo dojście nad wodospady, które były naszym celem nie było łatwe. A dokładnie powrót czyli wspinaczka od wodospadu w kierunku wyjścia z parku. Gdyby nie trening wcześniej i kroki które namiętnie robię każdego dnia nie wiem czy nie musiałbym tam zostać na amen, na pożarcie przez pająki i inne robactwo. Stwierdziłem, że Wielki Mur chyba nie był aż tak hardcorowy jak ta wspinaczka. W upale.
Było warto! Góry są przepiękne, woda czyściutka, krajobrazy fantastyczne… całość jak z filmu.
Po powrocie do Sydney udało nam się dotrzeć pod operę już przy zachodzącym słońcu dokładnie wtedy kiedy nietoperze zaczęły żerowiska. Może i miałbym fajne ich zdjęcia ale chyba pierwszy raz w życiu doprowadziłem baterie w telefonie do totalnego zera. Wiec mogłem tylko pooglądać jak wiszą mi nad głowa i wcinają kwiatki na drzewie.