Wróciliśmy do restauracji, gdzie właśnie wybuchła salwa śmiechu. Okazuje się, że kelnerka pozbierała talerze z naszymi resztkami – kości, niedojedzone mięso – i wrzuciła z powrotem do głównego gara. Szok. Ale cóż, może tu naprawdę nic nie może się zmarnować.
Docieramy do granicy z Beninem. Przejście wydaje się iść gładko – do momentu, gdy wyciągam telefon, żeby nagrać krótkie ujęcie. Nie zdążyłem nic sensownego powiedzieć, gdy togijscy strażnicy zaczęli krzyczeć i gestykulować, każąc mi się cofnąć. Rozpętała się awantura o nagrywanie. Tłumaczę, że filmowałem tylko siebie, ale to nie wystarczy – przez 15 minut trwa nerwowa wymiana zdań.
Choć formalnie byliśmy już po stronie Beninu, kazano nam otworzyć plecaki. Problem pojawił się, gdy znaleźli mojego drona. Wiedziałem, że jest legalny – waży poniżej 249g, więc nie wymaga pozwolenia. Ale według nich sam fakt posiadania drona to już przestępstwo.
Zachowałem spokój i poprosiłem o rozmowę z przełożonym. Zostałem odprowadzony przez pas ziemi niczyjej do kolejnego punktu. Reszta grupy poszła dalej swoją drogą.
Przy stoliku siedział wojskowy, któremu wszyscy salutowali – wysoki, dobrze zbudowany, z przekrwionymi oczami. Wyglądał groźnie, ale po chwili pojawił się inny – najwyraźniej specjalista od przepisów. Spojrzał na drona, uśmiechnął się i powiedział, że wszystko w porządku.
Strażnik, który mnie przyprowadził, dostał reprymendę – podobno powinien zatrzymać całą grupę, a nie tylko mnie. Pot zalśnił mu na czole.
To nie było szczególnie niebezpieczne, ale takie sytuacje uczą ostrożności. W końcu dołączam do grupy po beninijskiej stronie. Formalności ciągną się – trzeba wpisywać dane na luźnych kartkach, których cel istnienia pozostaje dla mnie tajemnicą. Biurokracja w najczystszej postaci. Po kilkunastu minutach dostajemy pieczątki i możemy oficjalnie wejść do Beninu.
Tuż za granicą – niespodzianka. Kolorowy korowód ludzi, tańczących, śpiewających, grających na bębnach. Mają koszulki z logo jakiejś szkoły. Nie wiemy, co świętują, ale atmosfera jest niesamowicie pozytywna.
Organizujemy transport do Grand-Popo – całe auto za 25 zł. Cena więcej niż uczciwa.
Wieczorem zostaje nam tylko kolacja i szybki spacer po plaży. Miejsce wygląda jak afrykański resort – basen, grill, restauracja, bar na plaży. Niestety, kolacja nas rozczarowuje. Poisson Fon, czyli tradycyjne danie rybne ludu Fon, okazuje się nieapetycznym kawałkiem ryby utopionym w czerwonym sosie. Inne dania – też przeciętne. Piwo kosztuje 12 zł – sporo jak na lokalne warunki, ale jakoś nam to nie przeszkadza.
Kolejny dzień to wreszcie totalny chill. Szkoda tylko, że taki dzień nie wypadł pod koniec podróży – ale nie narzekamy.
Wychodzę na taras bungalowu. Wczesny poranek. Jest pięknie. Kolorowa jaszczurka czai się na drzewie, nad głową śpią nietoperze. Sto metrów dalej – ocean.
Wypuszczam drona, choć światła jeszcze mało. W pobliskiej wiosce życie już się toczy: jedni siłują się z sieciami, inni suszą ryby. Sielski, prawdziwy obraz. Część mieszkańców niechętnie reaguje na aparat – protestują, ale nie wszyscy.
Po śniadaniu idziemy kąpać się w oceanie. Fale są duże – śmiechu co niemiara. Odpuszczam sobie wrzucanie zdjęć w stylu Baywatch
;-)
Pomagamy lokalnym wyciągać linę z połowem – ciągniemy przez kwadrans razem z całą wioską, ale lina wciąż nie wychodzi z wody. Dajemy za wygraną. Zastanawiamy się, jak długa mogła być.
Ku naszemu zdziwieniu mieszkańcy chcą pieniędzy za naszą pomoc. Uprzejmie odmawiamy.
Resztę dnia spędzamy nad basenem. Pływamy, pijemy piwo albo wodę z kokosów rosnących wokół. Czysta błogość.
Wieczorem ruszamy „do miasta”. Trochę trzeba przejść na pieszo. Trafiamy do małej knajpki – langusta za 30 zł, francuskie wino. Przyjemna odmiana. Choć lokalna kuchnia wciąż nie porywa – może to kwestia przypraw, a raczej ich braku.
Wspólnie z @wntl wzięliśmy lokalny specjał – sauce gombo – i... no cóż, więcej nie popełnimy tego błędu. Sos miał śliską, ciągnącą się konsystencję, która autentycznie przypominała wymiociny. Zresztą wntl zapytał mnie w pewnym momencie, czy to ja zwymiotowałem wcześniej, czy dopiero po spróbowaniu ?
Smak? Trudny do opisania – coś pomiędzy rozgotowanym szpinakiem, a rybną wodą z olejem palmowym. Rozumiem, że to tradycja i wiele osób naprawdę to lubi, ale dla mnie to był kulinarno-sensorystyczny koszmar. Zdecydowanie najgorsze danie całego wyjazdu.
To był świetny dzień. Bez pośpiechu. Pełen luz. Nocujemy w Village Vacances Awale Plage – zdecydowanie polecam. Właścicielem jest Belg, mówi po angielsku, co bardzo ułatwia komunikację – cała reszta obsługi to tylko francuski.Rano, po śniadaniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę w dwóch samochodach. Tutaj ogromną pomocą wykazał się właściciel naszego noclegu – zorganizował kierowców, wynegocjował dla nas uczciwą cenę i zadbał o to, żeby wszystko przebiegło sprawnie. Naszą główną potrzebą na start były karty SIM. Na lotnisku zapewniano nas, że ta, którą kupiliśmy, będzie działać również w Beninie – co już wtedy brzmiało podejrzanie. I tak musieliśmy kupić nową na Togo, więc nie byliśmy specjalnie zawiedzeni.
Plan na dziś był dość ambitny: zobaczyć Ouidah, odwiedzić jezioro Ganvié i jeszcze wieczorem dotrzeć do Kotonu. Napięty grafik, ale do zrobienia.
Z zakupem kart SIM nie było problemu – w każdej większej wiosce po drodze stoją żółte lub niebieskie budki, w których można kupić kartę albo doładować konto. Dominuje tutaj system prepaid. O ile samo znalezienie punktu było proste, to komunikacja już niekoniecznie. Kierowcy mówili tylko po francusku, a na wsiach trudno było znaleźć kogoś mówiącego po angielsku. Gdyby był internet, nie byłoby problemu – Google Translate działa tu znakomicie, a mieszkańcy sami chętnie z niego korzystają. W końcu udało się – karta i doładowanie kosztowały grosze, a internet wystarczył na komunikację między autami.
Z jakiegoś powodu mam słabość do lokalnych stacji benzynowych. Mają w sobie coś autentycznego – przypominają mi małe rodzinne biznesy. Widziałem już podobne w Azji i innych częściach Afryki, ale nadal mnie cieszy ten klimat.
Po formalnościach i zatankowaniu ruszyliśmy do Ouidah – miejsca, które od dawna chcieliśmy zobaczyć. To miasto kontrastów – senne i spokojne, a jednocześnie naładowane dramatyczną historią. Przez wieki było jednym z głównych portów niewolniczych w Afryce Zachodniej. Stąd tysiące ludzi wysyłano w nieznane, przez ocean. W Ouidah znajduje się symboliczna Droga Niewolników – 4-kilometrowa trasa od starego fortu portugalskiego do Bramy bez Powrotu nad brzegiem oceanu.
Ale Ouidah to nie tylko historia handlu ludźmi. To również duchowe centrum religii vodoun (voodoo), która tutaj nie tylko przetrwała, ale nadal jest żywa. Miasto słynie z Międzynarodowego Festiwalu Voodoo oraz ze Świątyni Pytonów – od niej zaczęliśmy zwiedzanie. Miejsce dość osobliwe… Ledwo się obejrzeliśmy, a już ktoś zarzucił nam na szyję jednego z węży. W środku – kilkanaście osobników, choć przewodnik mówił, że bywa ich znacznie więcej. Całość to wizyta na góra 10 minut, łącznie z przeglądaniem pamiątek.
Na terenie świątyni znajduje się tablica UNESCO, choć sama nie figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa. Całe Ouidah – jego historyczne dzielnice oraz Droga Niewolników – znajduje się natomiast na liście informacyjnej (Tentative List). Świątynia Pytonów to jedno z najważniejszych miejsc kultu religii Vodun. Co ciekawe, miejsc kultu tego typu jest tutaj wiele – z czasem ich widok przestaje robić takie wrażenie jak na początku.
Zaledwie kilka kroków dalej znajduje się Bazylika Niepokalanego Poczęcia – główny kościół katolicki w mieście, podniesiony do rangi bazyliki mniejszej przez Jana Pawła II w 1989 roku. Trafiliśmy akurat na trwające nabożeństwo, więc nie zwiedzaliśmy środka.
Później udaliśmy się na Place Chacha, dawny plac aukcyjny, z którego ruszała Droga Niewolników. To tutaj handlowano ludźmi – przetrzymywanymi i prezentowanymi przed dalszym transportem. Dziś miejsce to wygląda zupełnie inaczej – uporządkowane, zielone, symboliczne. Trudno uwierzyć, że kiedyś rozgrywały się tu tak dramatyczne sceny. Pośrodku – skwer z drzewem, dookoła ścieżki, ławeczki, spokój. Pojawiły się też nowe, jeszcze nieodsłonięte rzeźby – mające upamiętniać tragedię niewolnictwa.
Dalej dotarliśmy do Centre d'Interprétation Historique "Royaume – Vodoun – Esclavage, podobno nowoczesnego muzeum poświęconego królestwu Dahomeju, religii vodoun i historii handlu niewolnikami. Niestety – było zamknięte. Szkoda.
Przed wejściem – samotna rzeźba przedstawiająca człowieka w pozycji skulonej, skutą kajdanami. Przewodnik wyjaśnił, że niewolnicy byli zmuszani do siedzenia właśnie tak przez wiele tygodni – często bez wody i jedzenia, by sprawdzić ich wytrzymałość przed transportem. Brutalne ale chyba prawdopodobne.
Obok rosło niezwykłe drzewo o nazwie sausage tree, czyli drzewo kiełbasiane, z długimi, zwisającymi owocami przypominającymi kiełbasy. Przewodnik opowiadał, że to "Drzewo Zapomnienia", wokół którego niewolnicy - mężczyźni dziewięć, a kobiety siedem razy byli zmuszani do jego okrążenia, by „zapomnieć” swoją tożsamość i pochodzenie przed deportacją do Ameryk. To chyba jakaś symbolika, ale tutaj wszystko w sumie oparte na wierze.
Przemierzając boczne uliczki Ouidah, trafiliśmy na niezwykły budynek oznaczony jako siedziba Dynastii Królewskiej Akaba. Na elewacji – płaskorzeźby dawnych władców Dahomeju i galeria symboli związanych z religią vodoun. Trochę się gubię w tej lokalnej genealogii, więc musiałem później na spokojnie wszystko doczytać. Za to widać wszędzie że przynajmniej do ciekawych miejsc wszędzie budują uliczki z kostki brukowej. Po chwili się orientuję że tutaj co chwilę jakiś remont.
Na jednej z ulic spotkaliśmy grupę dzieci wracających ze szkoły – ubrane w jednakowe mundurki, roześmiane, ciekawe świata. Ten widok był pięknym kontrapunktem do miejsc, które odwiedzaliśmy wcześniej. Tak szczerze – nie widzę niczego złego w tych mundurkach. Sam kiedyś swój mundurek nosiłem z tarczą szkoły i dostrzegam tego zalety.
Czas ruszać na nadbrzeże, zobaczyć finałową Drogę bez Powrotu, czyli miejsce, gdzie ładowano niewolników na statki. Dojazd zablokowany. Odwiedziny prezydenta kraju, który nadzorował zdobywanie jakiegoś mostu. Ot, ćwiczenia. W sumie szkoda, że tego nie mogliśmy zobaczyć, ale faktycznie latał jakiś wojskowy helikopter.
W sumie czekanie umiliłem sobie krótkim meczykiem z lokalnymi dzieciakami i było sympatycznie. Co ciekawe, takie stoły z piłkarzykami widziałem później w kilku innych miejscach. Dokładnie takie same, więc to jakaś szersza inicjatywa.
Obok nas przechodziła mała dziewczynka, która niosła miskę z wodą na głowie, w dodatku boso po szutrowej drodze. To sporych rozmiarów naczynie. Moim zdaniem z 30 kg jak nic… Dla mnie szok.
Postanawiamy wykorzystać wolny czas w Ouidah i ruszamy do Sacred Forest of Kpassè – miejsca, które w lokalnej kulturze zajmuje szczególne, niemal mityczne miejsce.
Las ten to nie tylko skupisko starych drzew, ale także przestrzeń duchowa, pełna symboli, rzeźb i opowieści. Według legendy, którą nam przewodnik opowiadał, to właśnie tutaj zniknął król Kpassè – założyciel Ouidah – który, nie chcąc oddać się śmierci w tradycyjnym sensie, wszedł do lasu i rozpłynął się w nim, by powrócić jako baobab. Dziś to drzewo w centrum lasu jest czczone jako reinkarnacja króla, a jego pień pełni funkcję duchowego pomnika.
Nasz przewodnik prowadzi nas ścieżkami wydeptanymi pomiędzy drzewami i rzeźbami. Gdy stajemy przed ogromnym baobabem, mówi z powagą: „To nie tylko drzewo. To sam król.” Ludzie przychodzą tu składać ofiary. Modlą się. Proszą. Dziękują.
W dalszej części lasu natykamy się na dziesiątki figur – bóstwa i duchy voodoo, wyrzeźbione z drewna i metalu, każda o innym wyglądzie i charakterze. Niektóre groteskowe, inne subtelne, pełne symboliki. Przewodnik zatrzymuje się przy każdej, opowiadając historie: który duch odpowiada za zdrowie, który za płodność, a który za ochronę przed złymi energiami. Czasem to opowieści dziwne, czasem fascynujące.
A jak to wszystko odebraliśmy? Trudno powiedzieć jednoznacznie. Miejsce jest ciekawe, nawet przyjemne w odbiorze – ciche, pełne zieleni, nietypowe. Ale czy duchowe? Mam wrażenie, że po tylu „świętych” drzewach w Afryce zaczynam łapać lekki przesyt. Może to zbyt wiele opowieści naraz, może zderzenie z innym światem duchowym, który próbuje się zrozumieć, ale nie zawsze się udaje.
Przy wyjściu zauważamy też kobietę z charakterystycznymi nacięciami na dekolcie. Przewodnik wyjaśnił nam, że to nacięcia lecznicze, stosowane w rytuałach voodoo – przez skórę wprowadza się specjalne mikstury z ziół i substancji ochronnych, mające przynieść zdrowie, siłę lub ochronę przed złymi duchami. W sumie niemal jak nasze zastrzyki...
Przy jednym z posągów wszedłem w dyskusję teologiczną z naszym przewodnikiem, który powiedział, że jest chrześcijaninem i wierzy w voodoo. Mówię mu, że wiara chrześcijańska zabrania wierzenia w inne bóstwa. On ze spokojem odpowiedział, że on wierzy w voodoo, a voodoo pozwala wierzyć w różnych bogów i w ten sposób on to pogodził. Ot, logika ?
Opuszczamy to święte miejsce i postanowiliśmy spróbować raz jeszcze z „Drogą bez Powrotu” i dać temu miejscu drugą szansę. Tym razem docieramy bez przeszkód. „Droga bez Powrotu” w Ouidah ukazuje się naszym oczom w pełnej krasie. Już z oddali widać, że miejsce to przeszło – i nadal przechodzi – wielką przemianę. Trwa budowa ogromnego parkingu, a wokół przestrzeń jest zagospodarowana z rozmachem. To już nie tylko miejsce pamięci, ale centrum ceremonii, festiwali i duchowej turystyki. Tuż nad brzegiem oceanu wznosi się potężna konstrukcja – Pomnik Zniewolonych. Symboliczna brama, przez którą – zgodnie z przekazami – ostatni raz przechodzili niewolnicy przed wejściem na statki. Symbol zniewolenia.
Zaledwie kilka kroków dalej – zupełne przeciwieństwo. Amfiteatr voodoo – nowoczesny, przemyślany architektonicznie obiekt na tle oceanu, z zadaszoną częścią widowni i sceną wysypaną żółtym piaskiem. Konstrukcja przyciąga wzrok – wygląda jak połączenie współczesnego stadionu piłkarskiego.
Niezły początek opowieści. Jak rozumiem, emocje będą teraz stopniowo rosnąć
:DCiekawe, co o Was sądzili inni pasażerowie, gdy opuszczaliście ten Y+ (w sensie, o przyczynach tego opuszczenia, a nie o Was samych)
:D
BRU chyba często daje białym Y+ bo u nas też dali
;) nie uprzedzając relacji napisze tylko, że serwis dość słaby jak na Y+, to samo co w economy, nawet sztućce plastikowe, więcej alko za to, fajnie bo jest więcej miejsca
:)
Ja nie do końca rozumiem z czego to wynika. Mięso maja, choćby mieli mieć tylko kurczaka. Przyprawy? Może to. W Tajlandii tez maja a mimo wszystko dla mnie kuchnia tam rewelacja. Może w Afryce struktura potraw, może podanie. Sam nie wiem.
Mieliście smaczne, zwykle papu w przyzwoitych cenach i piwo w regulowanej (chyba) cenie 150 metrów na lewo od ośrodka, a jeszcze lepsze trochę przed Domem Pracy Twórczej. Pewnie Lions Bar też dobrze karmi.Widzę, że powinienem takie informacje umieszczać w relacji, ale trochę wstydziłem się mojego Avale PlageRozmawiałem z Belgiem i mi się wydaje, że on jest kierownikiem ośrodka, może ajentem ale nie właścicielem, jest tam bodaj 2 lata z 20 i myśli aby wrócić do Cotonou, bo w Grand Popo nudy.
Cos poknociłem i złe wysłałem, później chciałem skasować, skasowałem wcześniejszy post z połowa zdjęć. Na szczęście na stronie głównej są relacje i one odświeżają się z opóźnieniem, wiec tekst odzyskałem
:shock:
:roll: W każdym razie wracam z relacją, bo z powodu innych wyjazdów ciężko mi było zachować dyscyplinę
;)
Overbooking
8-) Wydaje mi się ze przypadkiem sprzedali więcej biletów niż miejsc, ale to chyba nie było celowe ładowanie ile wejdzie. Myślę ze ta awantura była właśnie z tego powodu.
Wróciliśmy do restauracji, gdzie właśnie wybuchła salwa śmiechu. Okazuje się, że kelnerka pozbierała talerze z naszymi resztkami – kości, niedojedzone mięso – i wrzuciła z powrotem do głównego gara. Szok. Ale cóż, może tu naprawdę nic nie może się zmarnować.
Docieramy do granicy z Beninem. Przejście wydaje się iść gładko – do momentu, gdy wyciągam telefon, żeby nagrać krótkie ujęcie. Nie zdążyłem nic sensownego powiedzieć, gdy togijscy strażnicy zaczęli krzyczeć i gestykulować, każąc mi się cofnąć. Rozpętała się awantura o nagrywanie. Tłumaczę, że filmowałem tylko siebie, ale to nie wystarczy – przez 15 minut trwa nerwowa wymiana zdań.
Choć formalnie byliśmy już po stronie Beninu, kazano nam otworzyć plecaki. Problem pojawił się, gdy znaleźli mojego drona. Wiedziałem, że jest legalny – waży poniżej 249g, więc nie wymaga pozwolenia. Ale według nich sam fakt posiadania drona to już przestępstwo.
Zachowałem spokój i poprosiłem o rozmowę z przełożonym. Zostałem odprowadzony przez pas ziemi niczyjej do kolejnego punktu. Reszta grupy poszła dalej swoją drogą.
Przy stoliku siedział wojskowy, któremu wszyscy salutowali – wysoki, dobrze zbudowany, z przekrwionymi oczami. Wyglądał groźnie, ale po chwili pojawił się inny – najwyraźniej specjalista od przepisów. Spojrzał na drona, uśmiechnął się i powiedział, że wszystko w porządku.
Strażnik, który mnie przyprowadził, dostał reprymendę – podobno powinien zatrzymać całą grupę, a nie tylko mnie. Pot zalśnił mu na czole.
To nie było szczególnie niebezpieczne, ale takie sytuacje uczą ostrożności. W końcu dołączam do grupy po beninijskiej stronie. Formalności ciągną się – trzeba wpisywać dane na luźnych kartkach, których cel istnienia pozostaje dla mnie tajemnicą. Biurokracja w najczystszej postaci. Po kilkunastu minutach dostajemy pieczątki i możemy oficjalnie wejść do Beninu.
Tuż za granicą – niespodzianka. Kolorowy korowód ludzi, tańczących, śpiewających, grających na bębnach. Mają koszulki z logo jakiejś szkoły. Nie wiemy, co świętują, ale atmosfera jest niesamowicie pozytywna.
Organizujemy transport do Grand-Popo – całe auto za 25 zł. Cena więcej niż uczciwa.
Wieczorem zostaje nam tylko kolacja i szybki spacer po plaży. Miejsce wygląda jak afrykański resort – basen, grill, restauracja, bar na plaży. Niestety, kolacja nas rozczarowuje. Poisson Fon, czyli tradycyjne danie rybne ludu Fon, okazuje się nieapetycznym kawałkiem ryby utopionym w czerwonym sosie. Inne dania – też przeciętne. Piwo kosztuje 12 zł – sporo jak na lokalne warunki, ale jakoś nam to nie przeszkadza.
Kolejny dzień to wreszcie totalny chill. Szkoda tylko, że taki dzień nie wypadł pod koniec podróży – ale nie narzekamy.
Wychodzę na taras bungalowu. Wczesny poranek. Jest pięknie. Kolorowa jaszczurka czai się na drzewie, nad głową śpią nietoperze. Sto metrów dalej – ocean.
Wypuszczam drona, choć światła jeszcze mało. W pobliskiej wiosce życie już się toczy: jedni siłują się z sieciami, inni suszą ryby. Sielski, prawdziwy obraz. Część mieszkańców niechętnie reaguje na aparat – protestują, ale nie wszyscy.
Po śniadaniu idziemy kąpać się w oceanie. Fale są duże – śmiechu co niemiara. Odpuszczam sobie wrzucanie zdjęć w stylu Baywatch ;-)
Pomagamy lokalnym wyciągać linę z połowem – ciągniemy przez kwadrans razem z całą wioską, ale lina wciąż nie wychodzi z wody. Dajemy za wygraną. Zastanawiamy się, jak długa mogła być.
Ku naszemu zdziwieniu mieszkańcy chcą pieniędzy za naszą pomoc. Uprzejmie odmawiamy.
Resztę dnia spędzamy nad basenem. Pływamy, pijemy piwo albo wodę z kokosów rosnących wokół. Czysta błogość.
Wieczorem ruszamy „do miasta”. Trochę trzeba przejść na pieszo. Trafiamy do małej knajpki – langusta za 30 zł, francuskie wino. Przyjemna odmiana. Choć lokalna kuchnia wciąż nie porywa – może to kwestia przypraw, a raczej ich braku.
Wspólnie z @wntl wzięliśmy lokalny specjał – sauce gombo – i... no cóż, więcej nie popełnimy tego błędu. Sos miał śliską, ciągnącą się konsystencję, która autentycznie przypominała wymiociny. Zresztą wntl zapytał mnie w pewnym momencie, czy to ja zwymiotowałem wcześniej, czy dopiero po spróbowaniu ?
Smak? Trudny do opisania – coś pomiędzy rozgotowanym szpinakiem, a rybną wodą z olejem palmowym. Rozumiem, że to tradycja i wiele osób naprawdę to lubi, ale dla mnie to był kulinarno-sensorystyczny koszmar. Zdecydowanie najgorsze danie całego wyjazdu.
To był świetny dzień. Bez pośpiechu. Pełen luz. Nocujemy w Village Vacances Awale Plage – zdecydowanie polecam. Właścicielem jest Belg, mówi po angielsku, co bardzo ułatwia komunikację – cała reszta obsługi to tylko francuski.Rano, po śniadaniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę w dwóch samochodach. Tutaj ogromną pomocą wykazał się właściciel naszego noclegu – zorganizował kierowców, wynegocjował dla nas uczciwą cenę i zadbał o to, żeby wszystko przebiegło sprawnie. Naszą główną potrzebą na start były karty SIM. Na lotnisku zapewniano nas, że ta, którą kupiliśmy, będzie działać również w Beninie – co już wtedy brzmiało podejrzanie. I tak musieliśmy kupić nową na Togo, więc nie byliśmy specjalnie zawiedzeni.
Plan na dziś był dość ambitny: zobaczyć Ouidah, odwiedzić jezioro Ganvié i jeszcze wieczorem dotrzeć do Kotonu. Napięty grafik, ale do zrobienia.
Z zakupem kart SIM nie było problemu – w każdej większej wiosce po drodze stoją żółte lub niebieskie budki, w których można kupić kartę albo doładować konto. Dominuje tutaj system prepaid. O ile samo znalezienie punktu było proste, to komunikacja już niekoniecznie. Kierowcy mówili tylko po francusku, a na wsiach trudno było znaleźć kogoś mówiącego po angielsku. Gdyby był internet, nie byłoby problemu – Google Translate działa tu znakomicie, a mieszkańcy sami chętnie z niego korzystają. W końcu udało się – karta i doładowanie kosztowały grosze, a internet wystarczył na komunikację między autami.
Z jakiegoś powodu mam słabość do lokalnych stacji benzynowych. Mają w sobie coś autentycznego – przypominają mi małe rodzinne biznesy. Widziałem już podobne w Azji i innych częściach Afryki, ale nadal mnie cieszy ten klimat.
Po formalnościach i zatankowaniu ruszyliśmy do Ouidah – miejsca, które od dawna chcieliśmy zobaczyć. To miasto kontrastów – senne i spokojne, a jednocześnie naładowane dramatyczną historią. Przez wieki było jednym z głównych portów niewolniczych w Afryce Zachodniej. Stąd tysiące ludzi wysyłano w nieznane, przez ocean. W Ouidah znajduje się symboliczna Droga Niewolników – 4-kilometrowa trasa od starego fortu portugalskiego do Bramy bez Powrotu nad brzegiem oceanu.
Ale Ouidah to nie tylko historia handlu ludźmi. To również duchowe centrum religii vodoun (voodoo), która tutaj nie tylko przetrwała, ale nadal jest żywa. Miasto słynie z Międzynarodowego Festiwalu Voodoo oraz ze Świątyni Pytonów – od niej zaczęliśmy zwiedzanie. Miejsce dość osobliwe… Ledwo się obejrzeliśmy, a już ktoś zarzucił nam na szyję jednego z węży. W środku – kilkanaście osobników, choć przewodnik mówił, że bywa ich znacznie więcej. Całość to wizyta na góra 10 minut, łącznie z przeglądaniem pamiątek.
Na terenie świątyni znajduje się tablica UNESCO, choć sama nie figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa. Całe Ouidah – jego historyczne dzielnice oraz Droga Niewolników – znajduje się natomiast na liście informacyjnej (Tentative List). Świątynia Pytonów to jedno z najważniejszych miejsc kultu religii Vodun. Co ciekawe, miejsc kultu tego typu jest tutaj wiele – z czasem ich widok przestaje robić takie wrażenie jak na początku.
Zaledwie kilka kroków dalej znajduje się Bazylika Niepokalanego Poczęcia – główny kościół katolicki w mieście, podniesiony do rangi bazyliki mniejszej przez Jana Pawła II w 1989 roku. Trafiliśmy akurat na trwające nabożeństwo, więc nie zwiedzaliśmy środka.
Później udaliśmy się na Place Chacha, dawny plac aukcyjny, z którego ruszała Droga Niewolników. To tutaj handlowano ludźmi – przetrzymywanymi i prezentowanymi przed dalszym transportem. Dziś miejsce to wygląda zupełnie inaczej – uporządkowane, zielone, symboliczne. Trudno uwierzyć, że kiedyś rozgrywały się tu tak dramatyczne sceny. Pośrodku – skwer z drzewem, dookoła ścieżki, ławeczki, spokój. Pojawiły się też nowe, jeszcze nieodsłonięte rzeźby – mające upamiętniać tragedię niewolnictwa.
Dalej dotarliśmy do Centre d'Interprétation Historique "Royaume – Vodoun – Esclavage, podobno nowoczesnego muzeum poświęconego królestwu Dahomeju, religii vodoun i historii handlu niewolnikami. Niestety – było zamknięte. Szkoda.
Przed wejściem – samotna rzeźba przedstawiająca człowieka w pozycji skulonej, skutą kajdanami. Przewodnik wyjaśnił, że niewolnicy byli zmuszani do siedzenia właśnie tak przez wiele tygodni – często bez wody i jedzenia, by sprawdzić ich wytrzymałość przed transportem. Brutalne ale chyba prawdopodobne.
Obok rosło niezwykłe drzewo o nazwie sausage tree, czyli drzewo kiełbasiane, z długimi, zwisającymi owocami przypominającymi kiełbasy. Przewodnik opowiadał, że to "Drzewo Zapomnienia", wokół którego niewolnicy - mężczyźni dziewięć, a kobiety siedem razy byli zmuszani do jego okrążenia, by „zapomnieć” swoją tożsamość i pochodzenie przed deportacją do Ameryk. To chyba jakaś symbolika, ale tutaj wszystko w sumie oparte na wierze.
Przemierzając boczne uliczki Ouidah, trafiliśmy na niezwykły budynek oznaczony jako siedziba Dynastii Królewskiej Akaba. Na elewacji – płaskorzeźby dawnych władców Dahomeju i galeria symboli związanych z religią vodoun. Trochę się gubię w tej lokalnej genealogii, więc musiałem później na spokojnie wszystko doczytać. Za to widać wszędzie że przynajmniej do ciekawych miejsc wszędzie budują uliczki z kostki brukowej. Po chwili się orientuję że tutaj co chwilę jakiś remont.
Na jednej z ulic spotkaliśmy grupę dzieci wracających ze szkoły – ubrane w jednakowe mundurki, roześmiane, ciekawe świata. Ten widok był pięknym kontrapunktem do miejsc, które odwiedzaliśmy wcześniej. Tak szczerze – nie widzę niczego złego w tych mundurkach. Sam kiedyś swój mundurek nosiłem z tarczą szkoły i dostrzegam tego zalety.
Czas ruszać na nadbrzeże, zobaczyć finałową Drogę bez Powrotu, czyli miejsce, gdzie ładowano niewolników na statki. Dojazd zablokowany. Odwiedziny prezydenta kraju, który nadzorował zdobywanie jakiegoś mostu. Ot, ćwiczenia. W sumie szkoda, że tego nie mogliśmy zobaczyć, ale faktycznie latał jakiś wojskowy helikopter.
W sumie czekanie umiliłem sobie krótkim meczykiem z lokalnymi dzieciakami i było sympatycznie. Co ciekawe, takie stoły z piłkarzykami widziałem później w kilku innych miejscach. Dokładnie takie same, więc to jakaś szersza inicjatywa.
Obok nas przechodziła mała dziewczynka, która niosła miskę z wodą na głowie, w dodatku boso po szutrowej drodze. To sporych rozmiarów naczynie. Moim zdaniem z 30 kg jak nic… Dla mnie szok.
Postanawiamy wykorzystać wolny czas w Ouidah i ruszamy do Sacred Forest of Kpassè – miejsca, które w lokalnej kulturze zajmuje szczególne, niemal mityczne miejsce.
Las ten to nie tylko skupisko starych drzew, ale także przestrzeń duchowa, pełna symboli, rzeźb i opowieści. Według legendy, którą nam przewodnik opowiadał, to właśnie tutaj zniknął król Kpassè – założyciel Ouidah – który, nie chcąc oddać się śmierci w tradycyjnym sensie, wszedł do lasu i rozpłynął się w nim, by powrócić jako baobab. Dziś to drzewo w centrum lasu jest czczone jako reinkarnacja króla, a jego pień pełni funkcję duchowego pomnika.
Nasz przewodnik prowadzi nas ścieżkami wydeptanymi pomiędzy drzewami i rzeźbami. Gdy stajemy przed ogromnym baobabem, mówi z powagą: „To nie tylko drzewo. To sam król.” Ludzie przychodzą tu składać ofiary. Modlą się. Proszą. Dziękują.
W dalszej części lasu natykamy się na dziesiątki figur – bóstwa i duchy voodoo, wyrzeźbione z drewna i metalu, każda o innym wyglądzie i charakterze. Niektóre groteskowe, inne subtelne, pełne symboliki. Przewodnik zatrzymuje się przy każdej, opowiadając historie: który duch odpowiada za zdrowie, który za płodność, a który za ochronę przed złymi energiami. Czasem to opowieści dziwne, czasem fascynujące.
A jak to wszystko odebraliśmy? Trudno powiedzieć jednoznacznie. Miejsce jest ciekawe, nawet przyjemne w odbiorze – ciche, pełne zieleni, nietypowe. Ale czy duchowe? Mam wrażenie, że po tylu „świętych” drzewach w Afryce zaczynam łapać lekki przesyt. Może to zbyt wiele opowieści naraz, może zderzenie z innym światem duchowym, który próbuje się zrozumieć, ale nie zawsze się udaje.
Przy wyjściu zauważamy też kobietę z charakterystycznymi nacięciami na dekolcie. Przewodnik wyjaśnił nam, że to nacięcia lecznicze, stosowane w rytuałach voodoo – przez skórę wprowadza się specjalne mikstury z ziół i substancji ochronnych, mające przynieść zdrowie, siłę lub ochronę przed złymi duchami. W sumie niemal jak nasze zastrzyki...
Przy jednym z posągów wszedłem w dyskusję teologiczną z naszym przewodnikiem, który powiedział, że jest chrześcijaninem i wierzy w voodoo. Mówię mu, że wiara chrześcijańska zabrania wierzenia w inne bóstwa. On ze spokojem odpowiedział, że on wierzy w voodoo, a voodoo pozwala wierzyć w różnych bogów i w ten sposób on to pogodził. Ot, logika ?
Opuszczamy to święte miejsce i postanowiliśmy spróbować raz jeszcze z „Drogą bez Powrotu” i dać temu miejscu drugą szansę. Tym razem docieramy bez przeszkód. „Droga bez Powrotu” w Ouidah ukazuje się naszym oczom w pełnej krasie. Już z oddali widać, że miejsce to przeszło – i nadal przechodzi – wielką przemianę. Trwa budowa ogromnego parkingu, a wokół przestrzeń jest zagospodarowana z rozmachem. To już nie tylko miejsce pamięci, ale centrum ceremonii, festiwali i duchowej turystyki.
Tuż nad brzegiem oceanu wznosi się potężna konstrukcja – Pomnik Zniewolonych. Symboliczna brama, przez którą – zgodnie z przekazami – ostatni raz przechodzili niewolnicy przed wejściem na statki. Symbol zniewolenia.
Zaledwie kilka kroków dalej – zupełne przeciwieństwo. Amfiteatr voodoo – nowoczesny, przemyślany architektonicznie obiekt na tle oceanu, z zadaszoną częścią widowni i sceną wysypaną żółtym piaskiem. Konstrukcja przyciąga wzrok – wygląda jak połączenie współczesnego stadionu piłkarskiego.