Dopada nas deszcz, trochę się gubimy w drodze do hotelu ale w końcu docieramy na miejsce. Dobrze było w końcu trochę pochodzić. Kolejnego dnia czeka nas sporo godzin w samochodzie, gdyż jedziemy w stronę Przylądka Dobrej Nadziei.@malawita Ceny piwa kraftowego w barze to ok. 40ZAR (+- 12PLN, czyli podobnie jak w Polsce). Wina najczęściej od 100ZAR (+- 30PLN) za butelkę. Wiadomo, wszystko zależy od rodzaju restauracji. My zawsze chodzimy jeść na chybił trafił - bez sugerowania się przewodnikami, stronami internetowymi etc. Poza problemami z samochodem i pogodą naszym najczęstszym dylematem był wybór koloru wina do obiadu.
;) W głębi lądu ja najczęściej wybierałem wołowinę, na wybrzeżu - rzecz jasna owoce morza. Ceny w knajpach podobne jak w Polsce, ale jakość potraw zdecydowanie lepsza. Mimo wszystko, steki w Argentynie są lepsze i po cichu przyznają to sami Południowoafrykańczycy.Przylądek Dobrej Nadziei.
Jadąc w stronę Przylądka, mieliśmy nadzieję że przestanie padać. Do tego, że wieje już się przyzwyczailiśmy. Za pierwszy przystanek obieramy Hout Bay. Deszcz na chwię ustał, ale widoczność wciąż nie należy do najlepszych. Do tego też już przywykliśmy. W porcie jest pusto. Prócz nas nie widać innych turystów, a z właśnie nadjeżdzającego autobusu typu hop on - hop off nikt nie wysiada. Widziałem jak prezentują się zdjęcia z tego miejsca w słoneczną pogodę i różnica jest ogromna. My mamy jedynie takie.
Z Hout Bay można wypłynąć w celu oglądania fok, ale dla nas ta opcja nie jest dostępna i musieliśmy się zadowolić widokiem jedynie kilku zwierząt w porcie. Ruszamy w dalszą drogę, by przejechać jedną z (podobno) najbardziej widokowych tras na świecie, czyli Chapman’s Peak Drive. Trasa z Hout Bay do Noordhoek to jedynie 9km i aż 114 zakrętów. Do tej pory nie brakowało nam malowniczych tras, ale na tę czekałem najbardziej. Niestety tuż po wyjeździe z Hout Bay dostrzegam informacje, że droga jest zamknięta. Może to jakiś błąd – myślę. Jedziemy dalej do punktu poboru opłat (tak, Chapman’s Peak jest płatny), zastajemy zamknięte bramki i dostajemy ostateczne potwierdzenie, że nie pojedziemy dalej. Cóż, może innym razem...
Szukam w nawigacji innej trasy i okrężną drogą jedziemy w stonę Przylądka. W pewnym momencie wybieramy zły zjazd z ronda i od razu znajdujemy się w małym townshipie, czyli dzielnicy biedoty. Kontrast pomiędzy zlepionymi z byle czego domkami i ukrytymi za kilkumetrowymi ogrodzeniami willami bogatych jest ogromny. To nie pierwszy i nie ostatni township, jaki widzieliśmy podczas naszej podróży. Mimo iż nie jedziemy Chapman’s Peak i tak towarzyszą nam ciekawe widoki, szczególnie podczas jazdy wzdłuż oceanu. Docieramy do jednego z obowiązkowych punktów naszej wycieczki - Simmons Town a właściwie Boulders Beach i znajdującej się tam kolonii pingwina przylądkowego. Ptaki upodobały sobie tę część wybrzeża, stanowiąc niemałą atrakcję turystyczną. Nie osiągają rozmiarów swoich cesarskich krewnych i są wielkości gęsi. Urocze zwierzaki.
Do bramy wjazdowej do parku dojeżdżamy dość późno (wstęp 135ZAR/os.) . By uniknąć kary za przekroczenie terminu wyjazdu, musimy opuścić teren przed 17.30. Mamy niecałe 3 godziny. Krajobraz jest wyjątkowy. Wzburzone fale oceanu, nisko zawieszone chmury i niesprzyjająca aura potęgują atmosferę tego miejsca.
Dojeżdżamy do Cape Point i idziemy w stronę znajdującej się tam latarni morskiej. W sumie nic wyjątkowego, ale to nie budynki tworzą wyjątkowowść tego miejsca. Piesza trasa do Przylądka Dobrej Nadziei i z powrotem jest przewidziana na 1,5 godziny. Idziemy. Wieje jak cholera i zanosi się na deszcz. Wysokie fale odbijają się od klifów. Widzimy kilku turystów wracającyh w stonę parkingu. Dochodzimy do Przylądka i z wysoka patrzymy na wzburzony ocean. Nic dziwnego, że tyle statków zakończyło tu swój żywot. W drodze powrotnej schodzimy jeszcze na plażę Bartolomeo Diaza (rzecz jasna – byliśmy na niej sami) i zmęczeni idziemy w stronę samochodu.
Jedziemy jeszcze zrobić zdjęcie przylądkowej tablicy. Po drodze przechadzają się strusie, które nie są niczym dziwnym w tej części kraju. Spotykamy również pawiany.
Do Kapsztadu jedziemy inną trasą i nawet po zmroku wydaje się bardzo ciekawa.
Zatrzymujemy się na obiad. Na restauracyjnym parkingu nasza Fiesta prezentuje się mizernie. Zastanawiamy się, czy ceny w środku są odzwierciedleniem ceny samochodów zostawionych na zewnątrz. Na szczeście tak nie było. Najbliższe dwie noce spędzimy w centrum Kapsztadu, rzut beretem od Bo-Kaap. Spacer po zmroku dostarcza niezapomnianych wrażeń. Wydaje się, że liczba bezdomnych i narkomanów zwiększyła się kilkukrotnie. Dużo trudniej jest też uwolnić się od ich przykrego towarzystwa. Zdarza się na przykład, że gdy wchodzimy do sklepu, razem z nami wchodzi bezdomny, bierze z półki produkty i oczekuje, że za niego zapłacimy. Hehe, nie ma mowy, kolego. Na moją uwagę , że życie w takim mieście musi być trudne, hinduski właściciel odpowiada: tu w każdej chwili ktoś może cię dźgnąć nożem lub ukłuć strzykawką. Życie w Kapsztadzie jest do d...y. Nie zrażamy się jednak. Wieczór spędzamy w tej samej knajpie co wczoraj, a ja poznaję kolejną partię południowoafrykańskich craftów. Próbujemy też kupić wycieczkę połączoną z pływaniem w klatce z rekinami. Bezskutecznie. Fale są za wysokie i łodzie nie wypływają w morze. Cóż, kolejny powód, by powrócić do Kapsztadu...Musimy wymyślić plan na kolejny dzień.Winnice
Rano pytamy jeszcze w recepcji i w innym biurze o możliwość wycieczki na rekiny ale uzyskujemy tę samą odpowiedź. Nie ma szans, za wysokie fale. Na pytanie co zobaczyć w zamian - jednoznacznie , ale z pewną niepewnością w głosie odpowiadają, że winnice. Nie mieliśmy tego w planach, ale postąpiliśmy zgodnie ze starym przysłowiem: jeśli ludzie polecają ci jechać do winnic – jedź do winnic. Wstukuję w nawigację Stellenbosch i jedziemy. W Kapsztadzie rzecz jasna pada. Przejeżdżamy obok lotniska, mijając jedne z większych townships w mieście: Nyanga i Langa. My jedziemy do miejsca, gdzie bieda nie jest aż tak widoczna a licznym winnicom towarzysza ładne kolonialne zabudowania. W tym regionie kraju spotykamy dużo więcej białych ludzi a w miejscach publicznych najczęściej słychać język afrikaans. W RPA jest 11 języków urzędowych. Tę schizofrenię językową najłatwiej zauważyć słuchając radia. Stellenbosch nie przypada nam do gustu. Nie po to przyjechaliśmy do Afryki, by oglądać europejskie miasteczka. Wszystko jest ładne, czyste i porządne. Zaczynamy wątpić, czy nasza dzisiejsza wyprawa ma sens. Tu wcale nie jest afryczo. Jedziemy dalej w stronę Franschhoek a zmieniający się krajobraz wynagradza nasze dylematy. Góry ukryte w chmurach, drzewa pokryte złotymi liśćmi. Złota, południowoafrykańska jesień. Dookoła jest tyle winnic, ze nie wiemy którą wybrać. Jedziemy do tej, która wydaje się nam najładniej położona. Zorgvliet jest strzałem w dziesiątke. Wybieramy degustację trzech (30ZAR) – ja miałem ochotę na więcej, ale wiecie – solidarność z kierowcą. Pan, opowiadający nam o winach jest miły i kompetentny. Siedzimy, pijemy a w kominku obok trzaskają drwa. Okolica przypomina nam argentyńską Mendozę. Tu tez można się przemieszczać między winnicami pieszo lub na rowerze, kosztować lokalnych specjałów i kontemplować piękne widoki. Ehh, w takim miejscu chciałym kiedyś zamieszkać. Niestety,nie zabawimy tu długo.
Franschhoek jest uroczym miasteczkiem, jednym z najstarszych w RPA. Założone w XVII w. przez hugenotów, do tej pory wydaje się być „spokrewnionym” z Francją. Ulica Hugenotów, Bordeaux, Mała Prowansja, to tylko nieliczne przykłady lokalnego nazewnctwa. Wokół pełno winnic a my wybieramy się coś zjeść do mini-browaru. Bardzo miłą obsługa i smaczne piwa. Kelnerka mówi, że praca wre i przygotowują się na Święto Narodowe Francji.
Standardowo nie chcemy wracać tą samą trasą lecz wybierając okrężną drogę nie miałem pojęcia, że będzie tak malownicza. Jedziemy wśród gór, często przy widoczności rzędu kilkunastu metrów. Zatrzymujemy się co chwilę, by zrobić zdjęcia lub po prostu przyglądać się okolicy.
@igore lubię Twoje relacje za odpowiednie proporcje - tekstu dokładnie tyle, że nie zanudzi, a zdjęć idealnie tyle, żeby zachęciły
:)ps. wodospady są mega!
Swietna Relacja, super zdjecia i czekam na ciag dalszy.
:D Zwiedzilem ladnych pare lat temu, ale z checia sie czyta, powracaja wspomnienia niektorych magicznych miejsc...Pozdr.
igore napisał:Z kamerą wśród zwierząt, albo safari dla ubogich.Czy istnieje jakiś sposób, by zobaczyć wszystkie pożądane zwierzęta. Nie wiem, nam się nie udało. Byliśmy za krótko i na pewno nie mieliśmy szczęścia. Czy nam się podobało?Tak. Nie zobaczyliśmy lwa i lamparta, a hipopotamy wyłącznie z daleka. To jeden z wielu powodów, dla których chcemy powownie odwiedzić Afrykę. Jedziemy w stronę granicy z Suazi...Wiadomo, ze trzeba miec troche szczescia, ale lwy najczesciej mozna spotkac wczesnie rano, albo o zmroku.Ja bylem w Kruger ladnych pare lat temu i widzialem 13 lwow, 2 gepardy, 1 hiene, poza tym hipo, nosorozce etc. ale nie udalo mi sie zobaczyc zadnego leoparda.Za to teraz w Tanzanii udalo mi sie zobaczyc mase lwow, hipo, krokodyli, a przede wszystkim slynne "Big Five".Najbardziej podobaly mi sie leopardy i o dziwo lwy siedzace na drzewach, podobnie jak leopardy.
:D Niesamowitym zaskoczeniem bylo zobaczyc malpy plywajace w wodzie, a najbardziej zaskakujacym momentem byl waz, ktory spadl z drzewa przy sniadaniu.
:DPozdr.
Jakie super zdjęcia! Szczególnie lubię panoramy-takie nośniki marzeń... Już jedno mam na monitorze laptopa. I relacja też super! Jak zwykle @igore trzyma poziom
:)
@malawita Ceny piwa kraftowego w barze to ok. 40ZAR (+- 12PLN, czyli podobnie jak w Polsce). Wina najczęściej od 100ZAR (+- 30PLN) za butelkę. Wiadomo, wszystko zależy od rodzaju restauracji. My zawsze chodzimy jeść na chybił trafił - bez sugerowania się przewodnikami, stronami internetowymi etc. Poza problemami z samochodem i pogodą naszym najczęstszym dylematem był wybór koloru wina do obiadu.
;) W głębi lądu ja najczęściej wybierałem wołowinę, na wybrzeżu - rzecz jasna owoce morza. Ceny w knajpach podobne jak w Polsce, ale jakość potraw zdecydowanie lepsza.
Tez podlacze sie do pytania, tak z ciekawosci czy zamawialiscie np. slynnego steka w Spur Steak Ranches i jakie sa teraz ceny?Bylem co prawda kilkanascie lat temu i taki stek kosztowal wtedy ok. 6 Euro. A kosztowaliscie cos z dziczyzny jak antylopa, strus czy krokodyl?Pozdr.
Ja poprobowalem rozne antylopy w Afryce, np. kudu mi nie smakowalo, mialo dziwny, intesywny zapach, ale np. Springbock mi bardzo smakowal.Chcialbym kiedys skosztowac antylope Eland, bo nie mialem okazji.Zyrafe jadlem w Zimbabwe, ale nie polecam, za to polecam strusia i krokodyla.Mysle, ze bedziesz mial okazje skosztowac nastepnym razem w Afryce.
:) Dobrej nocki.
Bardzo fajna relacja. Szkoda, że pogoda nie do końca dopisała bo to dodaje jeszcze uroku. IMHO najlepiej jechać do RPA późną jesienią (listopad) bo nie jest jeszcze za gorąco a na pewno dużo bardziej "afryczo"
:)Pozdrawiam
Dopada nas deszcz, trochę się gubimy w drodze do hotelu ale w końcu docieramy na miejsce. Dobrze było w końcu trochę pochodzić.
Kolejnego dnia czeka nas sporo godzin w samochodzie, gdyż jedziemy w stronę Przylądka Dobrej Nadziei.@malawita Ceny piwa kraftowego w barze to ok. 40ZAR (+- 12PLN, czyli podobnie jak w Polsce). Wina najczęściej od 100ZAR (+- 30PLN) za butelkę. Wiadomo, wszystko zależy od rodzaju restauracji. My zawsze chodzimy jeść na chybił trafił - bez sugerowania się przewodnikami, stronami internetowymi etc. Poza problemami z samochodem i pogodą naszym najczęstszym dylematem był wybór koloru wina do obiadu. ;) W głębi lądu ja najczęściej wybierałem wołowinę, na wybrzeżu - rzecz jasna owoce morza. Ceny w knajpach podobne jak w Polsce, ale jakość potraw zdecydowanie lepsza. Mimo wszystko, steki w Argentynie są lepsze i po cichu przyznają to sami Południowoafrykańczycy.Przylądek Dobrej Nadziei.
Jadąc w stronę Przylądka, mieliśmy nadzieję że przestanie padać. Do tego, że wieje już się przyzwyczailiśmy. Za pierwszy przystanek obieramy Hout Bay. Deszcz na chwię ustał, ale widoczność wciąż nie należy do najlepszych. Do tego też już przywykliśmy. W porcie jest pusto. Prócz nas nie widać innych turystów, a z właśnie nadjeżdzającego autobusu typu hop on - hop off nikt nie wysiada. Widziałem jak prezentują się zdjęcia z tego miejsca w słoneczną pogodę i różnica jest ogromna. My mamy jedynie takie.
Z Hout Bay można wypłynąć w celu oglądania fok, ale dla nas ta opcja nie jest dostępna i musieliśmy się zadowolić widokiem jedynie kilku zwierząt w porcie.
Ruszamy w dalszą drogę, by przejechać jedną z (podobno) najbardziej widokowych tras na świecie, czyli Chapman’s Peak Drive. Trasa z Hout Bay do Noordhoek to jedynie 9km i aż 114 zakrętów. Do tej pory nie brakowało nam malowniczych tras, ale na tę czekałem najbardziej. Niestety tuż po wyjeździe z Hout Bay dostrzegam informacje, że droga jest zamknięta. Może to jakiś błąd – myślę. Jedziemy dalej do punktu poboru opłat (tak, Chapman’s Peak jest płatny), zastajemy zamknięte bramki i dostajemy ostateczne potwierdzenie, że nie pojedziemy dalej. Cóż, może innym razem...
Szukam w nawigacji innej trasy i okrężną drogą jedziemy w stonę Przylądka. W pewnym momencie wybieramy zły zjazd z ronda i od razu znajdujemy się w małym townshipie, czyli dzielnicy biedoty. Kontrast pomiędzy zlepionymi z byle czego domkami i ukrytymi za kilkumetrowymi ogrodzeniami willami bogatych jest ogromny. To nie pierwszy i nie ostatni township, jaki widzieliśmy podczas naszej podróży.
Mimo iż nie jedziemy Chapman’s Peak i tak towarzyszą nam ciekawe widoki, szczególnie podczas jazdy wzdłuż oceanu. Docieramy do jednego z obowiązkowych punktów naszej wycieczki - Simmons Town a właściwie Boulders Beach i znajdującej się tam kolonii pingwina przylądkowego. Ptaki upodobały sobie tę część wybrzeża, stanowiąc niemałą atrakcję turystyczną. Nie osiągają rozmiarów swoich cesarskich krewnych i są wielkości gęsi. Urocze zwierzaki.
Do bramy wjazdowej do parku dojeżdżamy dość późno (wstęp 135ZAR/os.) . By uniknąć kary za przekroczenie terminu wyjazdu, musimy opuścić teren przed 17.30. Mamy niecałe 3 godziny.
Krajobraz jest wyjątkowy. Wzburzone fale oceanu, nisko zawieszone chmury i niesprzyjająca aura potęgują atmosferę tego miejsca.
Dojeżdżamy do Cape Point i idziemy w stronę znajdującej się tam latarni morskiej. W sumie nic wyjątkowego, ale to nie budynki tworzą wyjątkowowść tego miejsca.
Piesza trasa do Przylądka Dobrej Nadziei i z powrotem jest przewidziana na 1,5 godziny. Idziemy. Wieje jak cholera i zanosi się na deszcz. Wysokie fale odbijają się od klifów. Widzimy kilku turystów wracającyh w stonę parkingu. Dochodzimy do Przylądka i z wysoka patrzymy na wzburzony ocean. Nic dziwnego, że tyle statków zakończyło tu swój żywot. W drodze powrotnej schodzimy jeszcze na plażę Bartolomeo Diaza (rzecz jasna – byliśmy na niej sami) i zmęczeni idziemy w stronę samochodu.
Jedziemy jeszcze zrobić zdjęcie przylądkowej tablicy. Po drodze przechadzają się strusie, które nie są niczym dziwnym w tej części kraju. Spotykamy również pawiany.
Do Kapsztadu jedziemy inną trasą i nawet po zmroku wydaje się bardzo ciekawa.
Zatrzymujemy się na obiad. Na restauracyjnym parkingu nasza Fiesta prezentuje się mizernie. Zastanawiamy się, czy ceny w środku są odzwierciedleniem ceny samochodów zostawionych na zewnątrz. Na szczeście tak nie było.
Najbliższe dwie noce spędzimy w centrum Kapsztadu, rzut beretem od Bo-Kaap. Spacer po zmroku dostarcza niezapomnianych wrażeń. Wydaje się, że liczba bezdomnych i narkomanów zwiększyła się kilkukrotnie. Dużo trudniej jest też uwolnić się od ich przykrego towarzystwa. Zdarza się na przykład, że gdy wchodzimy do sklepu, razem z nami wchodzi bezdomny, bierze z półki produkty i oczekuje, że za niego zapłacimy. Hehe, nie ma mowy, kolego. Na moją uwagę , że życie w takim mieście musi być trudne, hinduski właściciel odpowiada: tu w każdej chwili ktoś może cię dźgnąć nożem lub ukłuć strzykawką. Życie w Kapsztadzie jest do d...y. Nie zrażamy się jednak. Wieczór spędzamy w tej samej knajpie co wczoraj, a ja poznaję kolejną partię południowoafrykańskich craftów. Próbujemy też kupić wycieczkę połączoną z pływaniem w klatce z rekinami. Bezskutecznie. Fale są za wysokie i łodzie nie wypływają w morze. Cóż, kolejny powód, by powrócić do Kapsztadu...Musimy wymyślić plan na kolejny dzień.Winnice
Rano pytamy jeszcze w recepcji i w innym biurze o możliwość wycieczki na rekiny ale uzyskujemy tę samą odpowiedź. Nie ma szans, za wysokie fale. Na pytanie co zobaczyć w zamian - jednoznacznie , ale z pewną niepewnością w głosie odpowiadają, że winnice. Nie mieliśmy tego w planach, ale postąpiliśmy zgodnie ze starym przysłowiem: jeśli ludzie polecają ci jechać do winnic – jedź do winnic.
Wstukuję w nawigację Stellenbosch i jedziemy. W Kapsztadzie rzecz jasna pada. Przejeżdżamy obok lotniska, mijając jedne z większych townships w mieście: Nyanga i Langa.
My jedziemy do miejsca, gdzie bieda nie jest aż tak widoczna a licznym winnicom towarzysza ładne kolonialne zabudowania. W tym regionie kraju spotykamy dużo więcej białych ludzi a w miejscach publicznych najczęściej słychać język afrikaans. W RPA jest 11 języków urzędowych. Tę schizofrenię językową najłatwiej zauważyć słuchając radia.
Stellenbosch nie przypada nam do gustu. Nie po to przyjechaliśmy do Afryki, by oglądać europejskie miasteczka. Wszystko jest ładne, czyste i porządne. Zaczynamy wątpić, czy nasza dzisiejsza wyprawa ma sens. Tu wcale nie jest afryczo.
Jedziemy dalej w stronę Franschhoek a zmieniający się krajobraz wynagradza nasze dylematy. Góry ukryte w chmurach, drzewa pokryte złotymi liśćmi. Złota, południowoafrykańska jesień. Dookoła jest tyle winnic, ze nie wiemy którą wybrać. Jedziemy do tej, która wydaje się nam najładniej położona. Zorgvliet jest strzałem w dziesiątke. Wybieramy degustację trzech (30ZAR) – ja miałem ochotę na więcej, ale wiecie – solidarność z kierowcą. Pan, opowiadający nam o winach jest miły i kompetentny. Siedzimy, pijemy a w kominku obok trzaskają drwa. Okolica przypomina nam argentyńską Mendozę. Tu tez można się przemieszczać między winnicami pieszo lub na rowerze, kosztować lokalnych specjałów i kontemplować piękne widoki. Ehh, w takim miejscu chciałym kiedyś zamieszkać. Niestety,nie zabawimy tu długo.
Franschhoek jest uroczym miasteczkiem, jednym z najstarszych w RPA. Założone w XVII w. przez hugenotów, do tej pory wydaje się być „spokrewnionym” z Francją. Ulica Hugenotów, Bordeaux, Mała Prowansja, to tylko nieliczne przykłady lokalnego nazewnctwa. Wokół pełno winnic a my wybieramy się coś zjeść do mini-browaru. Bardzo miłą obsługa i smaczne piwa. Kelnerka mówi, że praca wre i przygotowują się na Święto Narodowe Francji.
Standardowo nie chcemy wracać tą samą trasą lecz wybierając okrężną drogę nie miałem pojęcia, że będzie tak malownicza. Jedziemy wśród gór, często przy widoczności rzędu kilkunastu metrów. Zatrzymujemy się co chwilę, by zrobić zdjęcia lub po prostu przyglądać się okolicy.