- Tutejsi Dinka żywią się głównie rybami, mają również krowy ale małe stada i mleko jest tylko uzupełnieniem ich diety. Ich głównym źródłem przychodów jest sprzedaż suszonych ryb. Jak chcą kupić krowę to muszą zanieść na targ w Bor całotygodniowy połów.
Domy w tej wiosce wyglądają bardzo ubogo – to przez zeszłoroczną powódź, nie odbudowaliśmy się jeszcze, nie wiemy czy nie nadejdzie podobna w tym roku więc nie ma sensu budować czegoś trwałego. – powodzie to poważny problem Sudd Swamp.
Zwiedzamy wioskę i poprzez Nuanga pytamy o wiele rzeczy. Podchodzi do mnie młody chłopak w białej koszuli i czarnych spodniach. Ma ponad 2 metry wzrostu. Przedstawia się po angielsku i opowiada, że to on chodzi do szkoły (tylko kilka osób z rodziny ma takie szczęście) i zamierza wyjechać stąd jak tylko będzie miał taką możliwość. Słyszał o Polsce a nawet o Lewandowskim bo kibicuje Barcelonie. Trochę odstaje tym ubiorem i znajomością angielskiego i świata od otoczenia czym mnie lekko szokuje. Chciałby studiować w Europie, ma taki plan i zamierza go konsekwentnie zrealizować – no brawo za ambicję. Nuang dopowiada, że cała wioska jest z niego dumna i wspiera go jak może. Niestety nie zapamiętałem jego imienia. Spacerujemy brzegiem Nilu – odejdźcie bardziej od brzegu, dużym problemem dla Dinka tu żyjących są krokodyle, potrafią znienacka zaatakować z wody zwłaszcza dzieci – ostrzega Nuang. Pytam go jak się można przed nimi uchronić? – na szczęście krokodyle bardzo cuchną i można już z oddali wyczuć, że zbliżają się do wioski, takie jest tutejsze życie… - dodaje.
Żegnamy się po paru godzinach z Dinka, słońce jest już nisko. Pięknie zachodzi nad Sudd Swamp.
Do Bor dopływamy już w ciemnościach. Przy nadbrzeżu Nuang kupuje dwie tilapie – zaraz poprosimy w kuchni aby je przyrządzili dla Was, trochę to będzie kosztować ale to już drobiazg. Oczy nam się świecą na ten wieczorny bazar, chętnie poszlibyśmy pochodzić – nic z tego – ostrzega Nuang – miejscowi nie znają turystów, dla nich biali to albo najeźdźcy albo pracownicy organizacji pomocowych, których też za bardzo tu nie lubią. Wracamy prosto do hotelu – no niestety, na siłę nie będziemy przecież chodzić. Idziemy na pyszną rybkę prostu z Nilu…Hotel Park Palace w Bor należy do gubernatora prowincji. W związku z tym większość pracowników organizacji pomocowych zatrzymuje się tutaj, nie ma innego wyjścia. Parking przed hotelem zastawiony jest białymi terenowymi toyotami i pickupami oznaczonymi albo logiem UN – Narodów Zjednoczonych albo WFP – World Food Programme. W salach konferencyjnych hotelu odbywają się szkolenia pracowników i wolontariuszy. Jest gwarno i tłoczno. Co dla nas dziwne wszyscy biali, których spotkaliśmy głównie w kantynie, rozmawiają po rosyjsku.
Pytam o to Johna – no tak, jest bardzo dużo Rosjan, tak naprawdę nie wiadomo czym się tu zajmują, dlatego miejscowi w Bor są tak naprawdę niechętnie a nawet miejscami wrogo do nich nastawieni. Dlatego nie chcieliśmy abyście wieczorem chodzili po nocnym bazarze, dla nich jesteście właśnie jednymi z nich. Przylatują tu helikoptery z pomocą humanitarną i żywnością a kogo bym nie spytał o to z miejscowych to do końca nie jest zadowolony z zasad tej pomocy. Oczywiście potrzeby są bardzo duże, w 2021 roku Nil wylał tutaj mocno i zatopił szereg wiosek. Zginęło mnóstwo ludzi ale przede wszystkim ci co przeżyli zostali bez dobytku. Potopiły się stada krów, źródło utrzymania wielu plemion. Na szczęście większość udało się uratować, ale pastwiska zostały zalane błotem z powodzi. Sporo miejscowych klanów postanowiło emigrować wraz z krowami na południe w kierunku Juby ale tam są już inne plemiona i wiem, że od dwóch lat mamy mnóstwo lokalnych zamieszek na terenach wokół stolicy spowodowanych tą migracją popowodziową.
Jedziemy przez miasto i obserwujemy ciągle konsekwencje tej wielkiej powodzi. Droga biegnie wysokim nasypem, który uratował część miasta przed większym zalaniem. Na terenach popowodziowych z trudem odbudowuje się ponownie życie. Widać, że pomoc jest tu ciągle potrzebna. Wszędzie króluje tymczasowa blacha falista...
W porcie rybackim ciężarówki ładują wielkie skrzynie z solonymi i suszonymi rybami. – to jedno z głównych źródeł utrzymania miejscowych, eksport ryb do Kenii. Mnóstwo wiosek łowi ryby, suszy je i zwodzi tutaj, widzieliście taką wczoraj – opowiada John
Mijamy lotnisko a tak naprawdę lądowisko, gdzie właśnie wylądował duży helikopter Mi-26 z Word Food Programme, który jest rozładowywany. To maszyna rosyjska jeszcze niedawno oznaczona rosyjskimi znakami i flagą. Dzisiaj już wszystkie te oznaczenia są zamalowane na kadłubie.
Po drugiej stronie drogi spacerują marabuty, jedne z najbrzydszych ptaków świata, ale równocześnie bardzo intrygujące.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w jednej z wiosek Dinka. John pozwala nam na zrobienie kilku fotek ale nie wchodzenie już głębiej. Jest popołudnie, młodzież i dorośli są albo na pastwiskach albo na Nilu, nie ma z kim załatwić zgody na większą interakcję. Nie czuje się tu pewnie, tłumaczy, że wprawdzie to też Dinka ale inny klan niż jego. No cóż niestety musimy pozostać przy samych chatach znad skraju wioski. Ta wioska bardzo różni się od tej, w której byliśmy dwa dni temu u Mundari. Chaty są porządne i krowy stanowią tylko poboczną część dobytku. – To też głównie rybacy – tłumaczy John – Są oczywiście wioski Dinka, w których krowy, tak jak u Mundari, stanowią centralny obiekt utrzymania.
Dzisiaj ponownie blokady drogowe przed Jubą nie stanowią już większego problemu. Czasami wystarczy tylko, że John pomacha przez otwartą szybę i możemy jechać dalej. – To dlatego, że musicie mieć pozwolenia na wyjazd z Juby tylko, przy okazji sprawdzania takiego papierka zawsze można wycyganić łapówkę, na powrocie już nie ma tych urzędowych obostrzeń więc nas tak łatwo puszczają.
Widoki z drogi są mega urozmaicone:
Mamy jeszcze 2 godziny w Jubie przed porą dotarcia na lotnisko i John zawozi nas do kolejnej restauracji hotelowej – tym razem jest to RiverCamp ze stolikami usadowionymi nad samym Nilem. Żegnamy się Johnem, dajemy mu jeszcze parę dolarów w kieszeń i czekamy na Davida, który ma nas podwieźć na lotnisko. Na Nilu dosłownie na wprost hotelu stoi na wpół zatopiony prom. Widok jest mega surrealistyczny.
Pytamy kelnera kiedy ten prom tu zatonął, widać już po nim, że leży w tej wodzie dłuższy czas. – No już dobrych pięć lat temu – śmieje się kelner odpowiadając dobrą angielszczyzną – nie ma w Jubie technicznych możliwości usunięcia tego wraku a ponadto szefowie nie chcą aby go usuwać, stanowi dodatkową ciekawostkę dla naszych gości.
Nad brzegiem Nilu poniżej skarpy miejscowa młodzież kąpie się, kobiety piorą ubrania, ktoś czerpie wodę. Nil jest tu głównym graczem dla całej populacji, daje i zabiera życie.
Zjawia się David. Rozmawiamy z nim jeszcze chwilkę o jego planach. – Moje biuro turystyczne jest jednym z kilku jakie powstały w ostatnich latach w Sudanie Południowym. Obliczyłem, że mam dzisiaj 30% rynku – śmieje się bo oczywiście te trzydzieści procent oznacza kilku lub kilkunastu turystów miesięcznie – Mam też inną firmę handlową, gdzie normalnie zarabiam ale wierzę, że ten biznes turystyczny w końcu u nas też zaskoczy – widać, że zaraża tą wiarą swoich pracowników, przypomina nam się opowieść Nuanga w Bor.
David ciągnie dalej – najwięcej mamy chętnych wędkarzy na połowy ryb w Nilu, ten biznes dobrze się rozwijał aż do kwietnia, kiedy wybuchły zamieszki w Chartumie, teraz mam niestety mnóstwo odwołań. Cieszę się bardzo, że przyjechaliście mimo sytuacji na północy. Jak widzieliście, jest może trochę bardziej nerwowo w mieście i na blokadach ale załatwiłem wszystkie papiery i mam dobrych ludzi do bezpiecznego przewożenia gości w te miejsca, gdzie dziś można. Przyjeździe następnym razem jak będzie otwarty Park Narodowy Boma, będzie można odwiedzić inne plemiona, pojechać w góry.
Jedziemy na lotnisko. David wchodzi z nami do baraku-terminala – Muszę z wami podejść do urzędników imigracyjnych, na pewno będą od was chcieli wyciągnąć jaką kasę za nieuzasadnione opłaty, taki tu jest standard – i oczywiście ma rację, interweniuje przy okienkach bardzo stanowczo co pozwala nam uzyskać bezproblemowo pieczątki wyjazdowe.
Żegnamy się z naszym fixerem i z całym Sudanem Południowym. Kraj, który nas, doświadczonych podróżników z plecakiem, bardzo zaskoczył. Ale równocześnie zachwycił tą pierwotną, nietkniętą przez masową turystykę przyrodą, otwartością ludzi i możliwością obcowania z kulturą, która nie jest jeszcze zmanipulowana pogonią za zyskiem i zarobkiem na podróżnikach.
Nie twierdzę, że Sudan Południowy już teraz jest świetnym miejscem na wakacje ale spotkałem ludzi, którzy wierzą, że jak wykonają swoją pracę to będzie. Ta przyszłość wydaje się niestety jeszcze bardzo odległa …
The End.Dotarcie do Juby samolotem to koszmarna kasa. Lecieliśmy najpierw do Arushy (trekking na Kilimandżaro) i część mojej ekipy wracała tą samą trasą przez Addis Abebę. Ja zmieniłem wylot powrotny na Jubę i wyszła dopłata ponad 1200zł tylko w Ethiopianie. Do tego przelot Uganda Airlines: 2 odcinki po 600zł każdy (z nocowaniem w Entebbe ale to już po taniości). Do tego fixer bierze też niemało, oczywiście musi opłacić pozwolenia, hotele, przejazdy no i łapówki - to kwota zależna od ilości dni i osób. Udało się trochę wynegocjować "dzięki" zamieszkom w Sudanie Północnym. Trzeba się liczyć z 1k usd raczej plus niż minus. Ale przez trzy dni w Sudanie oprócz trzech browarów po 3usd nie wydałem już ani grosza.
Musiało się coś zmienić od czasu zamieszek w Sudanie, bo my nie mieliśmy żadnych blokad.Ta droga do Chartumu to będzie za kilka lat, na razie asfalt kończy się przed Bor. Toyotka też wydaje się całkiem nowa - oni tam mają takie prosto wyglądające wersje afrykańskie. Mnie też się wydawało, że samochód ma ze 20 lat, a miał 2. Takie same mieliśmy w Etiopii.
Świetnie się to czyta, normalny reportaż.- Hasło "Pij mleko będziesz wielki" jednak ma sens
;-)- Impreza musiała być niesamowitym przeżyciem. Dźwięki, zapachy, otoczenie. Dzisiaj coraz bardziej ciężko o autentyczne klimaty.- Może to lekko głupio zabrzmi, ale chyba trzeba w dzisiejszych czasach uważać z tymi gołymi zdjęciami dzieci... wiadomo że to wszystkie pięknie autentyczne jest, ale czasy są jakie są.- Zastanawiały mnie te łapówki na kontrolach. W zasadzie czemu miały służyć. Normalnie jak by nie dostali to co? Nie można wyjechać z miasta?Czekam na resztę relacji. Czytałem z wielką uwagą i zainteresowaniem od pierwszego już posta. Gratuluję stylu.
O ile dobrze kojarzę to Słowo Boże nie zabrania Poligamii.No i fajnie to opisał Cejrowski w któreś książce, gdzie opisywał jak to jakiś ksiądz poszedł do dżungli i się zastanawiał, dlaczego ma powiedzieć teraz człowiekowi ze ma jedna z zon wyrzucić z domu, bo tak każde miłościwy Jezus... (coś w ten deseń)
Dotarcie do Juby samolotem to koszmarna kasa. Lecieliśmy najpierw do Arushy (trekking na Kilimandżaro) i część mojej ekipy wracała tą samą trasą przez Addis Abebę. Ja zmieniłem wylot powrotny na Jubę i wyszła dopłata ponad 1200zł tylko w Ethiopianie. Do tego przelot Uganda Airlines: 2 odcinki po 600zł każdy (z nocowaniem w Entebbe ale to już po taniości). Do tego fixer bierze też niemało, oczywiście musi opłacić pozwolenia, hotele, przejazdy no i łapówki - to kwota zależna od ilości dni i osób. Udało się trochę wynegocjować "dzięki" zamieszkom w Sudanie Północnym. Trzeba się liczyć z 1k usd raczej plus niż minus. Ale przez trzy dni w Sudanie oprócz trzech browarów po 3usd nie wydałem już ani grosza.
Blisko pół roku po tej podróży mój towarzysz w końcu zebrał się i zmontował nasze filmy z tego wyjazdu. Nagrywane kamerką GoPro i moim Iphonem. Jest trochę komentarza więc polecam posłuchać, zobaczyć i poczuć jeszcze raz te niesamowite klimaty.Pierwsza część - Mundari:https://www.youtube.com/watch?v=nuEFRI3ja6Qi druga - wśród Dinka:https://www.youtube.com/watch?v=eUzdEwF_I_w
hiszpan napisał:Młodzi Mundari są niesamowicie wysocy. Przychodzą do nas 15-17 letni młodzieńcy którzy mają dobre 2 metry wzrostu!Potrafią wypić do 5 litrów mleka dziennie więc jest to na pewno jeden z czynników ich niesamowitej postury.No to może być tajemnica ich koszykarskich talentów
8-) wyprawa i relacja fantastyczne! Zazdroszczę i gratuluję!
:)
- Tutejsi Dinka żywią się głównie rybami, mają również krowy ale małe stada i mleko jest tylko uzupełnieniem ich diety. Ich głównym źródłem przychodów jest sprzedaż suszonych ryb. Jak chcą kupić krowę to muszą zanieść na targ w Bor całotygodniowy połów.
Domy w tej wiosce wyglądają bardzo ubogo – to przez zeszłoroczną powódź, nie odbudowaliśmy się jeszcze, nie wiemy czy nie nadejdzie podobna w tym roku więc nie ma sensu budować czegoś trwałego. – powodzie to poważny problem Sudd Swamp.
Zwiedzamy wioskę i poprzez Nuanga pytamy o wiele rzeczy. Podchodzi do mnie młody chłopak w białej koszuli i czarnych spodniach. Ma ponad 2 metry wzrostu. Przedstawia się po angielsku i opowiada, że to on chodzi do szkoły (tylko kilka osób z rodziny ma takie szczęście) i zamierza wyjechać stąd jak tylko będzie miał taką możliwość. Słyszał o Polsce a nawet o Lewandowskim bo kibicuje Barcelonie. Trochę odstaje tym ubiorem i znajomością angielskiego i świata od otoczenia czym mnie lekko szokuje. Chciałby studiować w Europie, ma taki plan i zamierza go konsekwentnie zrealizować – no brawo za ambicję. Nuang dopowiada, że cała wioska jest z niego dumna i wspiera go jak może. Niestety nie zapamiętałem jego imienia.
Spacerujemy brzegiem Nilu – odejdźcie bardziej od brzegu, dużym problemem dla Dinka tu żyjących są krokodyle, potrafią znienacka zaatakować z wody zwłaszcza dzieci – ostrzega Nuang. Pytam go jak się można przed nimi uchronić? – na szczęście krokodyle bardzo cuchną i można już z oddali wyczuć, że zbliżają się do wioski, takie jest tutejsze życie… - dodaje.
Żegnamy się po paru godzinach z Dinka, słońce jest już nisko. Pięknie zachodzi nad Sudd Swamp.
Do Bor dopływamy już w ciemnościach. Przy nadbrzeżu Nuang kupuje dwie tilapie – zaraz poprosimy w kuchni aby je przyrządzili dla Was, trochę to będzie kosztować ale to już drobiazg.
Oczy nam się świecą na ten wieczorny bazar, chętnie poszlibyśmy pochodzić – nic z tego – ostrzega Nuang – miejscowi nie znają turystów, dla nich biali to albo najeźdźcy albo pracownicy organizacji pomocowych, których też za bardzo tu nie lubią. Wracamy prosto do hotelu – no niestety, na siłę nie będziemy przecież chodzić. Idziemy na pyszną rybkę prostu z Nilu…Hotel Park Palace w Bor należy do gubernatora prowincji. W związku z tym większość pracowników organizacji pomocowych zatrzymuje się tutaj, nie ma innego wyjścia. Parking przed hotelem zastawiony jest białymi terenowymi toyotami i pickupami oznaczonymi albo logiem UN – Narodów Zjednoczonych albo WFP – World Food Programme. W salach konferencyjnych hotelu odbywają się szkolenia pracowników i wolontariuszy. Jest gwarno i tłoczno. Co dla nas dziwne wszyscy biali, których spotkaliśmy głównie w kantynie, rozmawiają po rosyjsku.
Pytam o to Johna – no tak, jest bardzo dużo Rosjan, tak naprawdę nie wiadomo czym się tu zajmują, dlatego miejscowi w Bor są tak naprawdę niechętnie a nawet miejscami wrogo do nich nastawieni. Dlatego nie chcieliśmy abyście wieczorem chodzili po nocnym bazarze, dla nich jesteście właśnie jednymi z nich. Przylatują tu helikoptery z pomocą humanitarną i żywnością a kogo bym nie spytał o to z miejscowych to do końca nie jest zadowolony z zasad tej pomocy. Oczywiście potrzeby są bardzo duże, w 2021 roku Nil wylał tutaj mocno i zatopił szereg wiosek. Zginęło mnóstwo ludzi ale przede wszystkim ci co przeżyli zostali bez dobytku. Potopiły się stada krów, źródło utrzymania wielu plemion. Na szczęście większość udało się uratować, ale pastwiska zostały zalane błotem z powodzi. Sporo miejscowych klanów postanowiło emigrować wraz z krowami na południe w kierunku Juby ale tam są już inne plemiona i wiem, że od dwóch lat mamy mnóstwo lokalnych zamieszek na terenach wokół stolicy spowodowanych tą migracją popowodziową.
Jedziemy przez miasto i obserwujemy ciągle konsekwencje tej wielkiej powodzi. Droga biegnie wysokim nasypem, który uratował część miasta przed większym zalaniem. Na terenach popowodziowych z trudem odbudowuje się ponownie życie. Widać, że pomoc jest tu ciągle potrzebna. Wszędzie króluje tymczasowa blacha falista...
W porcie rybackim ciężarówki ładują wielkie skrzynie z solonymi i suszonymi rybami. – to jedno z głównych źródeł utrzymania miejscowych, eksport ryb do Kenii. Mnóstwo wiosek łowi ryby, suszy je i zwodzi tutaj, widzieliście taką wczoraj – opowiada John
Mijamy lotnisko a tak naprawdę lądowisko, gdzie właśnie wylądował duży helikopter Mi-26 z Word Food Programme, który jest rozładowywany. To maszyna rosyjska jeszcze niedawno oznaczona rosyjskimi znakami i flagą. Dzisiaj już wszystkie te oznaczenia są zamalowane na kadłubie.
Po drugiej stronie drogi spacerują marabuty, jedne z najbrzydszych ptaków świata, ale równocześnie bardzo intrygujące.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w jednej z wiosek Dinka. John pozwala nam na zrobienie kilku fotek ale nie wchodzenie już głębiej. Jest popołudnie, młodzież i dorośli są albo na pastwiskach albo na Nilu, nie ma z kim załatwić zgody na większą interakcję. Nie czuje się tu pewnie, tłumaczy, że wprawdzie to też Dinka ale inny klan niż jego. No cóż niestety musimy pozostać przy samych chatach znad skraju wioski. Ta wioska bardzo różni się od tej, w której byliśmy dwa dni temu u Mundari. Chaty są porządne i krowy stanowią tylko poboczną część dobytku. – To też głównie rybacy – tłumaczy John – Są oczywiście wioski Dinka, w których krowy, tak jak u Mundari, stanowią centralny obiekt utrzymania.
Dzisiaj ponownie blokady drogowe przed Jubą nie stanowią już większego problemu. Czasami wystarczy tylko, że John pomacha przez otwartą szybę i możemy jechać dalej. – To dlatego, że musicie mieć pozwolenia na wyjazd z Juby tylko, przy okazji sprawdzania takiego papierka zawsze można wycyganić łapówkę, na powrocie już nie ma tych urzędowych obostrzeń więc nas tak łatwo puszczają.
Widoki z drogi są mega urozmaicone:
Mamy jeszcze 2 godziny w Jubie przed porą dotarcia na lotnisko i John zawozi nas do kolejnej restauracji hotelowej – tym razem jest to RiverCamp ze stolikami usadowionymi nad samym Nilem. Żegnamy się Johnem, dajemy mu jeszcze parę dolarów w kieszeń i czekamy na Davida, który ma nas podwieźć na lotnisko.
Na Nilu dosłownie na wprost hotelu stoi na wpół zatopiony prom. Widok jest mega surrealistyczny.
Pytamy kelnera kiedy ten prom tu zatonął, widać już po nim, że leży w tej wodzie dłuższy czas. – No już dobrych pięć lat temu – śmieje się kelner odpowiadając dobrą angielszczyzną – nie ma w Jubie technicznych możliwości usunięcia tego wraku a ponadto szefowie nie chcą aby go usuwać, stanowi dodatkową ciekawostkę dla naszych gości.
Nad brzegiem Nilu poniżej skarpy miejscowa młodzież kąpie się, kobiety piorą ubrania, ktoś czerpie wodę. Nil jest tu głównym graczem dla całej populacji, daje i zabiera życie.
Zjawia się David. Rozmawiamy z nim jeszcze chwilkę o jego planach. – Moje biuro turystyczne jest jednym z kilku jakie powstały w ostatnich latach w Sudanie Południowym. Obliczyłem, że mam dzisiaj 30% rynku – śmieje się bo oczywiście te trzydzieści procent oznacza kilku lub kilkunastu turystów miesięcznie – Mam też inną firmę handlową, gdzie normalnie zarabiam ale wierzę, że ten biznes turystyczny w końcu u nas też zaskoczy – widać, że zaraża tą wiarą swoich pracowników, przypomina nam się opowieść Nuanga w Bor.
David ciągnie dalej – najwięcej mamy chętnych wędkarzy na połowy ryb w Nilu, ten biznes dobrze się rozwijał aż do kwietnia, kiedy wybuchły zamieszki w Chartumie, teraz mam niestety mnóstwo odwołań. Cieszę się bardzo, że przyjechaliście mimo sytuacji na północy. Jak widzieliście, jest może trochę bardziej nerwowo w mieście i na blokadach ale załatwiłem wszystkie papiery i mam dobrych ludzi do bezpiecznego przewożenia gości w te miejsca, gdzie dziś można. Przyjeździe następnym razem jak będzie otwarty Park Narodowy Boma, będzie można odwiedzić inne plemiona, pojechać w góry.
Jedziemy na lotnisko. David wchodzi z nami do baraku-terminala – Muszę z wami podejść do urzędników imigracyjnych, na pewno będą od was chcieli wyciągnąć jaką kasę za nieuzasadnione opłaty, taki tu jest standard – i oczywiście ma rację, interweniuje przy okienkach bardzo stanowczo co pozwala nam uzyskać bezproblemowo pieczątki wyjazdowe.
Żegnamy się z naszym fixerem i z całym Sudanem Południowym. Kraj, który nas, doświadczonych podróżników z plecakiem, bardzo zaskoczył. Ale równocześnie zachwycił tą pierwotną, nietkniętą przez masową turystykę przyrodą, otwartością ludzi i możliwością obcowania z kulturą, która nie jest jeszcze zmanipulowana pogonią za zyskiem i zarobkiem na podróżnikach.
Nie twierdzę, że Sudan Południowy już teraz jest świetnym miejscem na wakacje ale spotkałem ludzi, którzy wierzą, że jak wykonają swoją pracę to będzie. Ta przyszłość wydaje się niestety jeszcze bardzo odległa …
The End.Dotarcie do Juby samolotem to koszmarna kasa. Lecieliśmy najpierw do Arushy (trekking na Kilimandżaro) i część mojej ekipy wracała tą samą trasą przez Addis Abebę. Ja zmieniłem wylot powrotny na Jubę i wyszła dopłata ponad 1200zł tylko w Ethiopianie. Do tego przelot Uganda Airlines: 2 odcinki po 600zł każdy (z nocowaniem w Entebbe ale to już po taniości).
Do tego fixer bierze też niemało, oczywiście musi opłacić pozwolenia, hotele, przejazdy no i łapówki - to kwota zależna od ilości dni i osób. Udało się trochę wynegocjować "dzięki" zamieszkom w Sudanie Północnym. Trzeba się liczyć z 1k usd raczej plus niż minus.
Ale przez trzy dni w Sudanie oprócz trzech browarów po 3usd nie wydałem już ani grosza.