+1
b79 8 listopada 2016 19:45
Image

Image

Image

Image


Po powrocie do naszego obozu zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się w podróż powrotną do stolicy. Ponownie wytelepało nas na bezdrożach, ale dzięki takiej a nie innej drodze mogliśmy z bliska przyglądać się życiu miejscowej ludności. Będąc w parkach w Kenii można spotkać się z ofertą odwiedzin miejscowych wiosek z rdzenną ludnością, akurat w Masai Mara są to osady Masajów. Jednak nie polecam i nie uważam tego za dobry pomysł. Teatrzyk, cepelia i show pod turystów. Zamiast tego wystarczy zwykła jazda powrotna do Nairobi.

Image

Image

Image

Image

Image


Po drodze widać prawdziwych ludzi, którzy nie grają przed turystami, a wykonują swoje codzienne czynności. Jedni wypasających trzodę, inni po prostu stoją w swoich kolorowych szatach przy drodze i patrzą na mijające ich auto. Dzieci widząc białych turystów machają, ale po tym następuje gest podniesionej dłoni. Oznacza to daj, rzuć mi coś. Kenijskie organizacje oficjalnie proszą, by nie uczyć i przyzwyczajać miejscowych do rozdawnictwa, do tego, że coś im się należy z samego faktu, że oni są czarni, a goście biali. Jadąc bezdrożami wszędzie mija się lepianki, zagrody ogrodzone ostro zakończonymi palami (to przeciw drapieżnikom). Mimo że oddalaliśmy się od Masai Mara wciąż gdzieniegdzie widzimy zebry lub antylopy . Mijamy też kościół chrześcijański, szkoły. Dzieci grają w piłkę na nierównym, nieporośniętym trawą boisku. W pewnym momencie zaczął się asfalt i napływ dóbr cywilizacji stał się coraz bardziej widoczny. Przed samym Nairobi ponownie podziwialiśmy Wielki Rów Afrykański.

Image

Image


Na stacji kolejowej meldujemy się na ponad godzinę przed odjazdem. Mało brakowało, a atrakcja spędzenia 18 godzin w pociągu przemierzającym Afrykę przeszłaby nam koło nosa. Przez cały sierpień i jeszcze na 2 tygodnie przed naszym przyjazdem do Kenii na stronie pośrednika sprzedaży biletów widniał komunikat, że z powodu remontu połączenie jest zawieszone. Kiedy już połączenie wznowiono, okazało się, że zmieniła się godzina wyjazdu. Teraz była 17, a jeszcze niedawno 19. Wszystko dlatego, że pociąg regularnie zaliczał opóźnienie i zamiast w południe, dojeżdżał do Mombasy późnym popołudniem. Z tego co się dowiedzieliśmy, nie wszyscy o tej zmianie godziny wyjazdu wiedzą i wciąż bardzo częstym obrazkiem są zaskoczeni turyści bez pociągu w tle. Co więcej – ja np. o zawieszeniu połączenia, a potem zmianie godziny odjazdu, dowiedziałem się przypadkowo, bo odwiedziłem stronę pośrednika w sprzedaży biletów. Nigdzie indziej takiego komunikatu nie widziałem, nawet na oficjalnej stronie kolei, tym bardziej że strona nie działała.

My bilety zdobyliśmy przez naszą ekipę od safari. Byli najtańsi, nie doliczali sobie prowizji. Koszt za 1 klasę (przedział 2-os. z łóżkami), z wyżywieniem (kolacja na gorąco, śniadanie) to 50usd/os. Są też przedziały sypialne w wersji 4-os. (2 klasa) oraz praktycznie tylko dla miejscowych wagony z siedziskami.

Tymczasem przyszło nam się pożegnać z naszym przewodnikiem i kucharzem. Tak naprawdę do tego momentu nasz pobyt był zupełnie bezstresowy. Mieliśmy opiekę, o nic nie musieliśmy się martwić. Noclegi, wyżywienie, wszędzie zawożą i jeszcze ciekawie opowiadają. Polubiliśmy ich, ale od teraz czas rozpocząć nową przygodę. Jeszcze ostatnie zakupy procentowe przed dalszą drogą i poczuliśmy, co to znaczy samemu zostać. Ten krótki odcinek od stacji do sklepu szybko nas ustawił do pionu. Tłum ludzi, zaczepianie, każdy chce coś sprzedać, wsadzić w swój busik, itp. Być może wyobraźnia za mocno pracowała, bo jak otwiera się przewodniki, to wszędzie trąbią, że jest niebezpiecznie i nie należy odnosić się z rzeczami materialnymi (zegarki, aparaty, itp.). Potem człowiek wychodzi na ulicę i wszędzie widzi niebezpieczeństwo. Ale faktem jest, że nie czuliśmy się tu (jak i później w Mombasie) pewnie i bezpiecznie. Niby klimat jak w Indiach, ogólny rozgardiasz i tumult ludzi, ale różnica jest odczuwalna. Może wynika to też z przewagi fizycznej. Murzyni w przeciwieństwie do hindusów nie są mali i drobni. Za to cwani i robią wszystko, by zarobić na białym.

Image


Pociąg pomiędzy Nairobi a Mombasą kursuje 3x w tygodniu. Trasa zajmuje 18 godzin. I nawet nie chodziło nam o zwykłe przemieszczenie się, bo samolot cenowo wyszedłby taniej, ile o doświadczenie i przeżycie tego. Wyjeżdżając z Nairobi podziwia się slumsy. Wszędzie blacha falista, rozwieszone pranie, ludzie żyjący tuż przy torach. Potem mija się Park Narodowy Nairobi, który graniczy z miastem. To chyba jedyny taki taki park na świecie, gdzie można uchwycić żyrafy na tle wieżowców. Występuje tu czterech przedstawicieli wielkiej piątki afrykańskiej, tj. lwy, nosorożce, bawoły, lamparty. Brakuje tylko słoni. W dalszej części drogi zaserwowano nam dwuposiłkową kolację. Wagon restauracyjny to miejsce, gdzie można zrobić rozeznanie, kto podróżuje pociągiem, nawiązać jakieś kontakty. Okazuje się, że są tu sami turyści, w większości biali. Niebo nocą nad Afryką jest dokładnie takie, jakie przewidywałem. Rozgwieżdżone i czyste. Spanie na łóżku piętrowym, tuż pod dachem, nie należało do komfortowych. Strasznie bujało, potrafiłem obudzić się w nocy z myślą, że teraz to już nie ma szans, zaraz na pewno przewrócimy się.

Image

Image

Image

Image


Dzień przywitał nas pięknym afrykańskim widokiem za oknem. Po horyzont uprawy agawy sizalowej, akacje. No i dzieci. Jak widać pociąg wciąż jest tu dużą atrakcją (linia ma 100 lat, wybudowana jeszcze przez Anglików). Na tyle, by lecieć od domostw, lepianek, pól czy zagród do linii kolejowej i móc pomachać białym ludziom, podnieść dłonie w proszącym geście. Na jednej ze stacji, gdzie akurat mieliśmy dłuższy postój, rzuciłem czekoladę. Skończyło się na prawie silniejszego.

Image

Image

Image

Image


Ostatnie 50km to więcej stania w szczerym polu wśród palm niż jazdy. Krajobraz był już mocno wybrzeżowy (palmy), a i wilgotność stała się wyraźnie odczuwalna. Byłem przekonany, że będziemy przed czasem (czyli na 12), a byliśmy na 14.

Image

Image

Image


Już na peronie przyaatakował nas taksówkarz. Wiadomo, że w takim miejscu ceny nigdy nie są dobre. Standardem jest zbicie wartości o 1/3, aczkolwiek optymalnie jest zejść do połowy. W Mombasie taksówki w porównaniu do tuk tuków są drogie. Stosunek 5:1 za ten sam odcinek. Mieliśmy małą przygodę z tym taksówkarzem, ponieważ koniecznie chciał nas wysadzić pod hotelem o podobnej nazwie, ale jednak niewłaściwej. Całe szczęście, że mam w nawyku zaglądanie przed wyjazdem na google maps i przyglądaniu się hotelom, okolicy, tak by właśnie w takiej sytuacji zauważyć, że coś się nie zgadza. Jako że odmówiliśmy opuszczenia samochodu, facet wziął kartkę z rezerwacją, poszedł do hotelu i po chwili wrócił uświadomiony.

Co mówią przewodniki o Kenii? Żeby nie nosić dokumentów, zbyt dużej gotówki, aparatów, telefonów, wracać do hotelu przed zmrokiem. Sieją panikę. Niestety, trochę uległem tej gorączce i o ile pozostawienie zbędnej gotówki i dokumentów w hotelu jest normalne, to już żałuję trochę, że tak rzadko wyjmowałem aparat z plecaka, nie wspominając o pozostawionej w hotelu gopro.

Nie przepadam za dużymi miastami, bo na ogół brakuje im klimatu. Tutaj może nie było tak źle, tyle że w Mombasie nie bardzo jest co oglądać. Zaczęliśmy od obiadu. Władowaliśmy się do jakiejś mordowni tylko z miejscowymi, gdzie za śmieszne pieniądze zjedliśmy całkiem poważny posiłek (pilaw). Potem tuk tuk (100KES ~ 4zł) i pojechaliśmy do turystycznej wizytówki miasta, Fortu Jesus (1593r., zbudowany przez Portugalczyków). Szczerze, nic ciekawego.

Image

Image


Obok jest stare miasto, gdzie wg przewodników wchodzić nie powinno się. A jeśli już, to tylko z kimś oprowadzającym. Czytam takie głupoty, a potem wchodzę uprzedzony i podejrzliwy. Byliśmy tam sami. Owszem, w pewnym momencie ktoś zaczął za nami iść, zadawać jakieś pytania. Podsycona lekturą wyobraźnia działa w takim momencie alarmująco. Ale dementuję bzdury o niebezpieczeństwie. W tym miejscu jest tak samo, jak w każdym innym. Bo w większości przypadków tak to właśnie w Kenii wygląda – zawsze jest ktoś chętny do oprowadzenia, nawet jeśli się nie chce. Trzeba bardzo wyraźnie przerywać, mówić wprost, że nie chcesz. Chociaż są miejsca, gdzie jednak warto skorzystać z takiej pomocy i czegoś się dowiedzieć. Tyle, że to loteria. Nie każdy ma talent mówcy, wiedzę.
Pokręciliśmy się chwilę po najstarszej części Mombasy. Ulice są tu wąskie i kręte. Uznaliśmy, że trzeba obrać jeden kierunek gdzieś ku wyjściu, bo inaczej zgubimy się. Po drodze kupiłem wodę w sklepie. W momencie wyjmowania portfela wysunęły mi się karty płatnicze, ale złapałem je. Tyle że przed sklepem stwierdzam, że brakuje mi tej najważniejszej, w USD. W pamięci wciąż świeża lektura przewodnika i wszystko stało się jasne. W sklepie przede mną było dwóch miejscowych, musiała wypaść mi karta. A przecież ten po lewej wykonał taki gest, jakby coś dłonią przysłaniał na ladzie… Wracam, mówię że mi tu karta wypadła. Nikt nic nie wie. Tych dwóch podejrzanych wciąż stoi, wyglądają na zmieszanych, więc muszą kłamać - myślę. Po chwili wyszli, jeszcze oglądali się za siebie. Uznaję, że nic nie udowodnię, a kartę trzeba zastrzec. Pół godziny później okazuje się, że – jak nigdy, chyba automatycznie – kartę wsadziłem w dowód rejestracyjny w portfelu... No ale niesmak pozostał. Przewodnik swoje zasiał.

Image

Image

Image


W Mombasie żyje bardzo duża społeczność hinduska. To widać i czuć. Widać, bo mają tu swoje świątynie i uroczystości (akurat byliśmy świadkiem takiej). Czuć, bo kuchnia miejscowa wręcz czerpie garściami z hinduskiej. Z tą różnicą, że nie jest tak pikantnie. W miejscowym parku rzecz niezwykła – każde drzewo oblepione nietoperzami. W pierwszej chwili byłem przekonany, że to ptaki latają nad nami. Ale potem widzę, że coś oblepia konary, trzęsie się i popiskuje. Do hotelu wróciliśmy pieszo, już odważniej, często obok slumsowatych uliczek. Po zmroku nigdzie już nie ruszaliśmy się.

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Następnego dnia musieliśmy przemieścić się 120 km na północ, do nadmorskiego kurortu Malindi. W planie była podróż matatu, czyli miejscowym busikiem, na którym opiera się cały transport pomiędzy miastami w Kenii. Odpuściliśmy. Może i fajne doświadczenie na 10 minut, ale my mieliśmy dwa duże bagaże, a te busy przewożą na pewno co najmniej tyle osób, ile jest foteli. Załatwiliśmy transport przez hotel.

Droga do Malindi to inne doświadczenie wizualne, niż podróż z Nairobi do parków narodowych. Klimat nadmorski jest tu bardzo widoczny. Dominują palmy, baobaby, agawy. Normą są też meczety, gdyż wybrzeże, historycznie zdominowane przez Arabów, jest głównie muzułmańskie.

Image

Image

Image

Image


Malindi to 200-tys. miejscowość nadmorska, pełna niezbyt dużych hoteli, gdzie w szczególności wypoczywają Włosi. Hotel, w którym przyszło nam spędzić jedną noc, był własnością właśnie Włoszki. Standard ok, aczkolwiek trochę odczuwało się przerost formy.

Image

Image


Złapaliśmy tuk tuka i – jako że zostało mi trochę rezerwowych dolarów – w pierwszej kolejności poprosiłem o możliwość wymiany waluty. Spodziewałem się kantoru, ale zawiózł mnie do cinkciarza. Oczywiście negocjacja kursu. Wymieniałem 100usd, wpychał mi w rękę 9000KES. Stanęło na 9900KES, bo chyba już widział moją desperację i polecenie kierowcy, by odjeżdżać (to pomaga, zawsze!). Kurs powinien być ok 1:100, więc cena ok, tym bardziej, że kierowca uświadomił mi, że jest niedziela i banki są nieczynne. Potem pojechaliśmy do miejsca, skąd Vasco da Gama wypływał do Indii. Ku pamięci temu wydarzeniu postawiono w tym miejscu monument, który przetrwał do obecnych czasów. Jeszcze na koniec odwiedziny chrześcijańskiej kapliczki (wybudowana przez Portugalczyków, prawdopodobnie najstarszy kościół w tej części Afryki), oczywiście obowiązkowe oprowadzenie przez dwóch miejscowych, spacer wzdłuż morza i kolacja. Włoszczyzna w Osterii, w końcu byliśmy w Malindi. Wieczorem pobyczyliśmy się nad hotelowym basenem racząc się miejscowym, całkiem dobrym piwem Tusker. Ani Mombasa, ani Malindi nie przypadły mi na tyle, by spędzać tam więcej niż jeden dzień.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Następnego dnia czekała nas dalsza podróż w kierunku północno-wschodnim wybrzeża, tym razem dotrzeć mieliśmy na wyspę Lamu. To nie jest daleko. Wręcz odwrotnie – bardzo blisko, raptem 25 minut samolotem. Można też drogą lądową, ale czas jazdy jakby dłuższy. 4 godziny jazdy matatu, przeprawa promem oraz atakujący informacją przewodnik, że w przeszłości zdarzały się ataki somalijskich bojowników na przejeżdżających tędy turystów. A samolot kursuje jak autobus, Nairobi > Malindi > Lamu > Malindi > Nairobi. No to lecimy. A z nami muzułmanie zamieszkujący Lamu, jak i ich kury – w luku bagażowym.

Image


Podejście do lądowania nad Lamu jest kapitalne. Widać całą wyspę jak na dłoni, cztery miejscowości, lotnisko na sąsiedniej wyspie oraz kanały wijące się pomiędzy wyspami.

Image


Z lotniska należy przeprawić się łodzią na drugi brzeg – do miejscowości nazywającej się tak samo jak wyspa, czyli Lamu, albo oddalonej o 3km bardziej na południe Shela – naszego pierwszego celu tej wyprawy. Hotel w którym mieszkaliśmy zorganizował nam odbiór z lotniska i transport. Oczywiście można odmówić, bo takie rozwiązania wychodzą drożej, a w miejscowej przystani pełno jest taksówek wodnych.

Shela okazała się najbardziej urokliwym miejscem, jakie odwiedziliśmy. Jest to małe miasteczko, nastawione na turystów, ale przy tym szanujące klientów. Miejscowi nie narzucają się, są bardzo uprzejmi, wręcz dmuchają i chuchają o każdego przybysza. Zaplanowaliśmy 2 noclegi w tym miejscu, a hotel w którym - jako jedynym gościom - przyszło nam spać, był bardzo surowy w wyglądzie i wyposażeniu, jednakże miał swój urok. To za sprawą tarasu z piękną werandą, gdzie były drewniane łóżka z materacami, przebijającym między budynkami morzem, czyli optymalnymi warunkami do nic-nie-robienia. Atmosfera stała się tym bardziej leniwa, że obok był minaret, skąd nawoływał postępowy (megafon) muezin, a obsługa hotelu przyniosła nam piwo. Bo z piwem to tu jest problem. Oficjalnie wśród muzułmańskiej społeczności nie ma go. Ale przez boya hotelowego można załatwić. No to poprosiliśmy o cztery.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (9)

japonka76 7 grudnia 2016 17:44 Odpowiedz
Fajna to Twoja Afryka, taka prawdziwa. Niektóre zdjęcia super, czułam się tak, jak prawie bym tam była. Dzięki.
ewelinahh19 17 grudnia 2016 19:05 Odpowiedz
Bardzo ciekawa relacja. Dzięki :)
rybens 2 września 2017 14:11 Odpowiedz
Hejka - fajna relacja, może się przyda - dzięki. Ale mam szybkie pytanko bo nie widzę, abyście wspomnieli o kosztach tego zorganizowanego safari?
b79 7 września 2017 15:20 Odpowiedz
675 USD/os. (byliśmy we dwoje) - w cenie odbiór z lotniska + pierwszy nocleg w Nairobi, kucharz + kierowco-przewodnik, auto 4wd, noclegi, wyżywienie (śniadanie, lunch podczas drogi, kolacja), woda, owoce, wszystkie wstępy (to chyba jest najdroższy składnik), na koniec zawiezienie na dworzec kolejowy w Nairobi. I jeszcze kupili nam po kosztach bilety kolejowe (pośrednicy biorą prowizję).Przez pierwsze 4 dni żyliśmy beztrosko i bez wydawanych pieniędzy. No może tylko piwo kosztowało extra.
olkasp 5 listopada 2017 19:30 Odpowiedz
Czy możesz podac namiar na agencję od safari?
b79 6 listopada 2017 09:15 Odpowiedz
@Olkasp australken.comByliśmy z przewodnikiem Simonem i mogę go polecić (czytając inne relacje wszyscy go polecali, więc i ja poprosiłem o Simona). Facet ma wiedzę, fajnie opowiada i tak po ludzku fajnie z nim przebywać.
jerzy5 6 października 2018 00:47 Odpowiedz
Też proszę pomóz oszacować koszty, bo to moje marzenie, a zwłaszcza mojej drugiej połówki
b79 8 października 2018 23:53 Odpowiedz
Musiałem zajrzeć do notatek, bo już trochę czasu minęło. Ceny za 1os.:- bilet Wawa > Stambuł > Nairobi 1630 zł- loty krajowe Malindi > Lamu 150 zł oraz Lamu > Nairobi 535 zł- safari 2580 zł (zawiera wszelkie wstępy, noclegi, wyżywienie - full)- reszta wydatków (żarcie, noclegi, pociąg Nairobi - Mombasa, taxi Mombasa - Malindi, napiwki, wynajem łodzi, itp) 2500 złcałość na głowę 7400
jerzy5 8 października 2018 23:53 Odpowiedz
Mega wyprawa, dzięki za wycenę