Udaliśmy się na spacer wzdłuż pięknej, piaszczystej plaży. Jeśli miałbym gdzieś w Kenii leżakować przez tydzień, byłaby to właśnie Shela. Trzeba trochę oddalić się od miasteczka, by ujrzeć widok na otwarte Morze Indyjskie. Plaża jest tu zupełnie pusta, rzadkością są mijani ludzie. Po chwili doszliśmy na cypel, za którym plaża ciągnęła się dalsze 12km. Tymczasem naszą uwagę zwrócił pięknie położony fort, niesamowicie dodający uroku temu miejscu. Obok - z wysokich wydm - rozpościerał się widok na dalszą część wyspy. Fajne miejsce.
Powróciwszy do miasteczka zaczęliśmy kluczyć licznymi dróżkami, które wiły się pomiędzy charakterystycznymi domkami w stylu suahili. Na wyspie nie ma dróg, asfaltu, samochodów. Wszystko opiera się o transport na osiołkach, ew. łodziami. Stąd też wszędobylskie osły, które zdają mieć się takie same prawa do zamieszkania w tym miejscu, jak ludzie. Bardzo dużo jest też dzieci, które zaczepiają turystów, krzyczą na ich widok jumbo (cześć). To miejsce ma klimat. Mijani ludzie pytają, czy się nie zgubiliśmy, czy może w czymś pomóc? W Shela jest kilka knajpek, ale w czasie kiedy my tam byliśmy, miejscowość nie narzekała na nadmiar turystów. Najwięcej ich tutaj w okresach wakacyjnych, świątecznych i w weekendy, kiedy to mieszkańcy dużych miast przylatują na odpoczynek. W Shela czuliśmy się bardzo bezpiecznie i jest to miejsce, które po safari mogę polecić w pierwszej kolejności.
Po powrocie do hotelu dosyć szybko zorientowaliśmy się, że nie mamy ciepłej wody. I to nie chwilowo, ale w ogóle. Jest tylko zimna, w każdym z pokojów. Zgłosiliśmy ten problem, gdyż o tak ważnym fakcie powinniśmy być poinformowani wcześniej, a na stronie internetowej takiej informacji zabrakło. Jako że jedynym zaproponowanym rozwiązaniem było wiadro z ciepłą wodą noszone gdzieś z parteru na nasze II piętro, a wiedziałem że mają też drugi, lepszy hotel, poprosiłem o przeprowadzkę do tego lepszego. No i udało się, właściciel zgodził się. Straciliśmy widok na morze, werandę zamieniliśmy na trochę gorszą, ale zyskaliśmy ciepłą wodę. No i restaurację na parterze. Chociaż to chyba za dużo powiedziane, gdyż kwestia wyżywienia sprowadzała się do obecności kucharza, z którym można było ustalić, jakie są możliwości kulinarne danego dnia.
Tak nam minął pierwszy dzień w Shela. Następnego mieliśmy udać się na wycieczkę łódką na sąsiednią wyspę, gdzie zachowały się 300-letnie ruiny opuszczonego miasta Takwa. Ale o tym w ostatnim odcinku relacji. Tymczasem zapraszam na część drugą videorelacji:
Ostatnia część relacji pobytu w Kenii. Tym razem m.in. dalsza część zwiedzania wyspy, wycieczka łodzią do ruin opuszczonego miasta, no i pewne przejścia z localsami. Zapraszam.
Po tym jak pierwszego dnia w mieście Shela zapoznaliśmy się z miasteczkiem i pobliską plażą, drugiego przyszedł czas na dalszą wycieczkę i poznanie okolicy. Jeszcze dzień wcześniej, gdy zostaliśmy odebrani z lotniska i wiezieni do hotelu, właściciel łodzi zaczął czynić umizgi i roztaczać wizje, gdzie to jutro nas nie zawiezie. Odprowadził nas pod pokój, usiadł obok przy stole i już miał gotowy plan na następny dzień... Oczywiście moje plany co do pobytu w tym miejscu zakładały wynajęcie kogoś z łodzią, ale by przepadkiem nie stać się zbyt łatwym kąskiem, ostro kręciłem nosem na jego propozycje. Taka forma negocjacji. Umówiliśmy się, że wybierzemy się na pół dnia na okoliczną wyspę Manda, gdzie kiedyś była osada, natomiast teraz zostały tylko kamienie. Po drodze bonus w postaci łowienia ryb w morzu.
Miejscowość Shela żyje z turystów. Wystarczy udać się na nadbrzeże i zawsze można kogoś znaleźć, kto popłynie, pokaże i opowie o okolicy. Oprócz podglądania leniwego życia miasteczka, popłynięcia do ruin pustego miasta, czy też odwiedzin znajdującego się kawałek dalej pełnego życia miasta Lamu, jest tu także szereg innych możliwości, które stwarza obecność morza: nurkowanie, podglądanie o wschodzie słońca żółwi, czy popłynięcie na dalsze, dzikie wyspy. Shela to miejsce, gdzie mógłbym spędzić tydzień i byłbym zadowolony.
Leciwy właściciel łodzi przekazał nas pod opiekę swojego syna i dwóch pomocników. Trochę mnie zdziwiło, że aż 3 osoby z obsługi popłyną z nami, ale jak się później okazało, nie było to bezpodstawne. Wszelka żegluga odbywa się tutaj tradycyjnymi łodziami dhow. Są to żaglówki (charakterystyczny obrazek porwanego żagla i drewnianej łajby), jednakże coraz częściej miejscowi wyposażają je w silnik (dla wygody).
W pierwszej fazie naszej wycieczki skupiliśmy się na łowieniu ryb. Sprowadzało się to do holowania woblera za łódką lub – po zakotwiczeniu – zarzucaniu żyłki i ręcznym jej zwijaniu (miejscowa, tradycyjna metoda). Jeśli chodzi o jakość i ilość zdobyczy, to… takie łowienie to ja lubię. Złowiłem dużo ryb, do tego dużych. Co prawda mało w tym mojej zasługi, bo głównie obserwowałem, czy już *coś* zaczepiło się, a potem kręciłem kołowrotkiem, ale i tak sporo w tym było radochy. Z okazów, jakimi mogłem pochwalić się w wiaderku, dominowały barakudy oraz bardzo duże gruppy. Jedną sztukę wzięliśmy ze sobą i daliśmy kucharzowi w hotelu, prosząc o przygotowanie na kolację. Tak to tutaj funkcjonuje. Idąc jeszcze przez miasto z uwieszoną u palca rybą, co chwila ktoś wyskakiwał i proponował przygotowanie posiłku. Urocze miejsce.
Tymczasem wpłynęliśmy w jeden z wielu kanałów wrzynających się w wyspę. Po obu stronach brzegu, aż po horyzont, lasy namorzynowe. Dominują tu głównie drzewa mangrowca, podstawowy budulec łodzi, jak i stropów miejscowych domów. Bardzo wytrzymałe drewno. W pewnym momencie utknęliśmy, gdyż poziom wody był za niski. Musieliśmy jakoś przepchnąć łódź przez mieliznę, zaczęła się gimnastyka, próby odciążania jednego z boków. Wszyscy na lewej burcie, trzymając się lin, wychylając i zawisając tuż nad taflą wody. Potem to samo, ale po prawej. I metr po metrze do przodu. Teraz zrozumiałem, dlaczego jest z nami tyle osób. Każdy miał jakąś rolę – jeden odpychał łódź kijem, drugi wskoczył do wody i podnosił dziób, trzeci pozostał przy silniku.
Ostatecznie dotarliśmy do długiego pomostu, skąd udaliśmy się pieszo, w niesamowitym upale, do ruin Takwa. W mieście, w szczytowym okresie, żyło ok. 2500 osób. Ok. 300 lat temu pojawił się problem, który zakończył możliwość życia na wyspie Manda. Woda w studniach stała się słona. Mieszkańcy musieli przenieść się na sąsiednią wyspę Lamu. Obecnie w Takwie żyje tylko kilka osób z obsługi muzeum. Wszelkie produkty, w tym wodę, mają dostarczaną.
Spośród licznych resztek domostw, bardzo dobrze zachowały się meczet z wciąż niezburzonym mihrabem oraz grobowiec tutejszego władcy. Co ciekawe, wszystkie drzwi wejściowe domów skierowane były w kierunku Mekki. Towarzyszył nam cały czas miejscowy pracownik muzeum, który standardem afrykańskim wcielił się w rolę przewodnika.
Po powrocie do Shela, zaniesieniu ryby kucharzowi oraz zamówienia w hotelu kolejnych piw z podziemnego obiegu, udaliśmy się na długi spacer po miasteczku. Znowu chcieliśmy się zagubić pośród licznych, przecinających się dróg. Patrząc na miejscowe dzieci zastanawiałem się, kto tu dla kogo jest większą atrakcją. Przy okazji zauważyłem, że muzułmanie unikają obiektywu aparatu. Kobiety wręcz naciągają na twarz okrycie głowy lub odwracają się. Ma to też przełożenie na dzieci, które po prostu komunikują no foto! Później wytłumaczono mi, że wśród muzułmanów panuje (ich) przekonanie, iż mogę te zdjęcia sprzedawać. A na to nie zgadzają się.
Wieczór spędziliśmy nad morzem na pięknie położonym tarasie hotelu, gdzie przebywają chyba sami biali (podobno noc kosztuje tu 300EUR). Czy mają czarnych klientów nie wiem, ale na pewno nigdzie w Kenii nie widziałem na raz tylu białych twarzy, co w tym miejscu. Dzień zakończyliśmy kolacją w postaci grillowanej ryby. Tak, tej ryby.
675 USD/os. (byliśmy we dwoje) - w cenie odbiór z lotniska + pierwszy nocleg w Nairobi, kucharz + kierowco-przewodnik, auto 4wd, noclegi, wyżywienie (śniadanie, lunch podczas drogi, kolacja), woda, owoce, wszystkie wstępy (to chyba jest najdroższy składnik), na koniec zawiezienie na dworzec kolejowy w Nairobi. I jeszcze kupili nam po kosztach bilety kolejowe (pośrednicy biorą prowizję).Przez pierwsze 4 dni żyliśmy beztrosko i bez wydawanych pieniędzy. No może tylko piwo kosztowało extra.
@Olkasp australken.comByliśmy z przewodnikiem Simonem i mogę go polecić (czytając inne relacje wszyscy go polecali, więc i ja poprosiłem o Simona). Facet ma wiedzę, fajnie opowiada i tak po ludzku fajnie z nim przebywać.
Udaliśmy się na spacer wzdłuż pięknej, piaszczystej plaży. Jeśli miałbym gdzieś w Kenii leżakować przez tydzień, byłaby to właśnie Shela. Trzeba trochę oddalić się od miasteczka, by ujrzeć widok na otwarte Morze Indyjskie. Plaża jest tu zupełnie pusta, rzadkością są mijani ludzie. Po chwili doszliśmy na cypel, za którym plaża ciągnęła się dalsze 12km. Tymczasem naszą uwagę zwrócił pięknie położony fort, niesamowicie dodający uroku temu miejscu. Obok - z wysokich wydm - rozpościerał się widok na dalszą część wyspy. Fajne miejsce.
Powróciwszy do miasteczka zaczęliśmy kluczyć licznymi dróżkami, które wiły się pomiędzy charakterystycznymi domkami w stylu suahili. Na wyspie nie ma dróg, asfaltu, samochodów. Wszystko opiera się o transport na osiołkach, ew. łodziami. Stąd też wszędobylskie osły, które zdają mieć się takie same prawa do zamieszkania w tym miejscu, jak ludzie. Bardzo dużo jest też dzieci, które zaczepiają turystów, krzyczą na ich widok jumbo (cześć). To miejsce ma klimat. Mijani ludzie pytają, czy się nie zgubiliśmy, czy może w czymś pomóc? W Shela jest kilka knajpek, ale w czasie kiedy my tam byliśmy, miejscowość nie narzekała na nadmiar turystów. Najwięcej ich tutaj w okresach wakacyjnych, świątecznych i w weekendy, kiedy to mieszkańcy dużych miast przylatują na odpoczynek. W Shela czuliśmy się bardzo bezpiecznie i jest to miejsce, które po safari mogę polecić w pierwszej kolejności.
Po powrocie do hotelu dosyć szybko zorientowaliśmy się, że nie mamy ciepłej wody. I to nie chwilowo, ale w ogóle. Jest tylko zimna, w każdym z pokojów. Zgłosiliśmy ten problem, gdyż o tak ważnym fakcie powinniśmy być poinformowani wcześniej, a na stronie internetowej takiej informacji zabrakło. Jako że jedynym zaproponowanym rozwiązaniem było wiadro z ciepłą wodą noszone gdzieś z parteru na nasze II piętro, a wiedziałem że mają też drugi, lepszy hotel, poprosiłem o przeprowadzkę do tego lepszego. No i udało się, właściciel zgodził się. Straciliśmy widok na morze, werandę zamieniliśmy na trochę gorszą, ale zyskaliśmy ciepłą wodę. No i restaurację na parterze. Chociaż to chyba za dużo powiedziane, gdyż kwestia wyżywienia sprowadzała się do obecności kucharza, z którym można było ustalić, jakie są możliwości kulinarne danego dnia.
Tak nam minął pierwszy dzień w Shela. Następnego mieliśmy udać się na wycieczkę łódką na sąsiednią wyspę, gdzie zachowały się 300-letnie ruiny opuszczonego miasta Takwa. Ale o tym w ostatnim odcinku relacji. Tymczasem zapraszam na część drugą videorelacji:
Po tym jak pierwszego dnia w mieście Shela zapoznaliśmy się z miasteczkiem i pobliską plażą, drugiego przyszedł czas na dalszą wycieczkę i poznanie okolicy. Jeszcze dzień wcześniej, gdy zostaliśmy odebrani z lotniska i wiezieni do hotelu, właściciel łodzi zaczął czynić umizgi i roztaczać wizje, gdzie to jutro nas nie zawiezie. Odprowadził nas pod pokój, usiadł obok przy stole i już miał gotowy plan na następny dzień... Oczywiście moje plany co do pobytu w tym miejscu zakładały wynajęcie kogoś z łodzią, ale by przepadkiem nie stać się zbyt łatwym kąskiem, ostro kręciłem nosem na jego propozycje. Taka forma negocjacji. Umówiliśmy się, że wybierzemy się na pół dnia na okoliczną wyspę Manda, gdzie kiedyś była osada, natomiast teraz zostały tylko kamienie. Po drodze bonus w postaci łowienia ryb w morzu.
Miejscowość Shela żyje z turystów. Wystarczy udać się na nadbrzeże i zawsze można kogoś znaleźć, kto popłynie, pokaże i opowie o okolicy. Oprócz podglądania leniwego życia miasteczka, popłynięcia do ruin pustego miasta, czy też odwiedzin znajdującego się kawałek dalej pełnego życia miasta Lamu, jest tu także szereg innych możliwości, które stwarza obecność morza: nurkowanie, podglądanie o wschodzie słońca żółwi, czy popłynięcie na dalsze, dzikie wyspy. Shela to miejsce, gdzie mógłbym spędzić tydzień i byłbym zadowolony.
Leciwy właściciel łodzi przekazał nas pod opiekę swojego syna i dwóch pomocników. Trochę mnie zdziwiło, że aż 3 osoby z obsługi popłyną z nami, ale jak się później okazało, nie było to bezpodstawne. Wszelka żegluga odbywa się tutaj tradycyjnymi łodziami dhow. Są to żaglówki (charakterystyczny obrazek porwanego żagla i drewnianej łajby), jednakże coraz częściej miejscowi wyposażają je w silnik (dla wygody).
W pierwszej fazie naszej wycieczki skupiliśmy się na łowieniu ryb. Sprowadzało się to do holowania woblera za łódką lub – po zakotwiczeniu – zarzucaniu żyłki i ręcznym jej zwijaniu (miejscowa, tradycyjna metoda). Jeśli chodzi o jakość i ilość zdobyczy, to… takie łowienie to ja lubię. Złowiłem dużo ryb, do tego dużych. Co prawda mało w tym mojej zasługi, bo głównie obserwowałem, czy już *coś* zaczepiło się, a potem kręciłem kołowrotkiem, ale i tak sporo w tym było radochy. Z okazów, jakimi mogłem pochwalić się w wiaderku, dominowały barakudy oraz bardzo duże gruppy. Jedną sztukę wzięliśmy ze sobą i daliśmy kucharzowi w hotelu, prosząc o przygotowanie na kolację. Tak to tutaj funkcjonuje. Idąc jeszcze przez miasto z uwieszoną u palca rybą, co chwila ktoś wyskakiwał i proponował przygotowanie posiłku. Urocze miejsce.
Tymczasem wpłynęliśmy w jeden z wielu kanałów wrzynających się w wyspę. Po obu stronach brzegu, aż po horyzont, lasy namorzynowe. Dominują tu głównie drzewa mangrowca, podstawowy budulec łodzi, jak i stropów miejscowych domów. Bardzo wytrzymałe drewno. W pewnym momencie utknęliśmy, gdyż poziom wody był za niski. Musieliśmy jakoś przepchnąć łódź przez mieliznę, zaczęła się gimnastyka, próby odciążania jednego z boków. Wszyscy na lewej burcie, trzymając się lin, wychylając i zawisając tuż nad taflą wody. Potem to samo, ale po prawej. I metr po metrze do przodu. Teraz zrozumiałem, dlaczego jest z nami tyle osób. Każdy miał jakąś rolę – jeden odpychał łódź kijem, drugi wskoczył do wody i podnosił dziób, trzeci pozostał przy silniku.
Ostatecznie dotarliśmy do długiego pomostu, skąd udaliśmy się pieszo, w niesamowitym upale, do ruin Takwa. W mieście, w szczytowym okresie, żyło ok. 2500 osób. Ok. 300 lat temu pojawił się problem, który zakończył możliwość życia na wyspie Manda. Woda w studniach stała się słona. Mieszkańcy musieli przenieść się na sąsiednią wyspę Lamu. Obecnie w Takwie żyje tylko kilka osób z obsługi muzeum. Wszelkie produkty, w tym wodę, mają dostarczaną.
Spośród licznych resztek domostw, bardzo dobrze zachowały się meczet z wciąż niezburzonym mihrabem oraz grobowiec tutejszego władcy. Co ciekawe, wszystkie drzwi wejściowe domów skierowane były w kierunku Mekki. Towarzyszył nam cały czas miejscowy pracownik muzeum, który standardem afrykańskim wcielił się w rolę przewodnika.
Po powrocie do Shela, zaniesieniu ryby kucharzowi oraz zamówienia w hotelu kolejnych piw z podziemnego obiegu, udaliśmy się na długi spacer po miasteczku. Znowu chcieliśmy się zagubić pośród licznych, przecinających się dróg. Patrząc na miejscowe dzieci zastanawiałem się, kto tu dla kogo jest większą atrakcją. Przy okazji zauważyłem, że muzułmanie unikają obiektywu aparatu. Kobiety wręcz naciągają na twarz okrycie głowy lub odwracają się. Ma to też przełożenie na dzieci, które po prostu komunikują no foto! Później wytłumaczono mi, że wśród muzułmanów panuje (ich) przekonanie, iż mogę te zdjęcia sprzedawać. A na to nie zgadzają się.
Wieczór spędziliśmy nad morzem na pięknie położonym tarasie hotelu, gdzie przebywają chyba sami biali (podobno noc kosztuje tu 300EUR). Czy mają czarnych klientów nie wiem, ale na pewno nigdzie w Kenii nie widziałem na raz tylu białych twarzy, co w tym miejscu. Dzień zakończyliśmy kolacją w postaci grillowanej ryby. Tak, tej ryby.