Spędziliśmy w Tigraju nieco ponad dwa dni, przejeżdżając niemal cały region ze wschodu na zachód. Powtórzę się – to prawie nie do uwierzenia, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu trwała tu krwawa wojna, która w ciągu zaledwie dwóch lat, według niektórych międzynarodowych szacunków, pochłonęła nawet 600 tys. ofiar śmiertelnych – dużo więcej niż wojna za naszą wschodnią granicą. A dziś Tigraj jest regionem, gdzie podróżuje się znacznie łatwiej niż w Afarze czy we wschodniej Oromii. W odróżnieniu od tych ostatnich w Tigraju prawie nie ma checkpointów. Konflikt ciągle się tli – Erytrea nie wycofała się z zajętych podczas wojny terenów, a dużo poważniej wygląda zatarg z Amharą o tzw. Strefę Zachodnią lub Mi’irabawi. Mimo wszystko Tigraj wydaje się obecnie bardzo bezpieczny, jedyne widoczne na pierwszy rzut oka ślady wojny to wybite szyby w oknach w niektórych miastach.
Kiedy się czyta o przyczynach konfliktu w Tigraju, trudno się połapać, o co chodziło. Wydaje się, że jedną z ważniejszych przyczyn jest słabnący wpływ Tigrajczyków na politykę federalnej Etiopii. Przez ostatnie trzydzieści kilka lat to oni nadawali ton etiopskiej polityce, od 2018 r., za czasów premiera Abiya Mahmeda Aliego, coraz więcej do powiedzenia mają mieszkańcy innych regionów, głównie muzułmanie. Abiy Mahmed ma na polskiej Wikipedii niemal laurkę, ale już angielska wersja językowa ocenia go dużo bardziej surowo. Nie jest też w kraju lubiany – niemal każdy z napotkanych przez nas Etiopczyków widziałby go poza urzędem (choć trzeba przyznać, że większość pytanych to chrześcijanie). Ale polityka równoważenia wpływów jednego regionu na rzecz innych jest w długim terminie chyba właściwa, choć póki co doprowadziła do niepotrzebnego rozlewu krwi.Lalibela
Rano skorzystaliśmy z faktu, że do samolot mieliśmy koło południa i zwiedziliśmy Etiopskie Muzeum Narodowe. Mogliśmy więc tym razem naprawdę odwiedzić Lucy, a przy okazji zaznajomić się z innymi wykopanymi na terenie Etiopii szczątkami praprzodków ludzi. Muzeum Narodowe nie jest duże, ale posiada chyba najlepszą na świecie kolekcję artefaktów dokumentujących ewolucję człowieka. Przypominam sobie ogromne, nowoczesne Museo de la Evolucion Humana w hiszpańskim Burgos, które ma interesującą wystawę, ale prawie żadnych oryginalnych szczątków. Nic dziwnego, że najlepsza kolekcja znajduje się w Etiopii, w końcu w tym kraju wykopano 70% szkieletów australopiteka i innych praludzi i chyba zasłużenie nosi tytuł „Kolebki Ludzkości”.
Po południu przemieściliśmy się do Amhary, regionu, w którym trwa stan wyjątkowy, godzina policyjna, a polskie (i nie tylko) MSZ radzi, żeby go natychmiast opuszczać. Ja jednak zawierzyłem przewodnikowi, który twierdził, że wszystko, co chcemy zobaczyć, jest w pełni wykonalne. Takim oto sposobem znaleźliśmy się w Lalibeli, najsłynniejszej chyba grupie zabytków Etiopii. Lalibeli specjalnie przedstawiać nie trzeba – to jedyne w swoim rodzaju wykute w skale XII/XIII-wieczne kościoły. Słowo „wykute” niewiele tu jednak mówi, bo kojarzymy je zwykle z czynnościami wykonanymi na pionowej skale. Tutaj zrobiono wszystko rozpoczynając od płaskiej przestrzeni, kościoły w Lalibeli tworzono więc z góry do dołu, literalnie wgryzając się w skałę, tworząc zrąb budynku, a dopiero potem wykuwając przestrzeń w środku. Jak twierdzi polska Wikipedia: „Istnieje szereg kościołów monolitycznych na całym świecie. Żadne z nich nie są jak kościoły etiopskie strukturami całkowicie wyodrębnionymi z bloków skalnych.” Nie wiem, czy tak jest rzeczywiście, ale niewątpliwie miejsce jest w skali świata unikalne. Nic dziwnego, że Lalibela została – wraz z 11 innymi miejscami – wpisana jako pierwsza na listę UNESCO w 1978 r.
Dziś odwiedziliśmy główną grupę kościołów, z najsłynniejszymi św. Jerzego oraz Bete Medhane Alem. Jutro rano druga grupa.
Na koniec dwie ciekawostki. Kierowca, który nas wozi po okolicy, pokazał nam zdjęcie z Grzegorzem Krychowiakiem, który odwiedził to miejsce rok temu.
A obecnie siedzimy grzecznie w hotelu, bo od 19.30 jest tu godzina policyjna. Poza tym żadnych innych oznak napięć czy niepokojów nie zauważyliśmy. A najlepszym potwierdzeniem tego faktu jest zorganizowana wycieczka francuskich emerytów, którą dziś spotkaliśmy w Lalibeli.Lalibela cz. II i Gonder
Rano kontynuowaliśmy oglądanie kościołów w Lalibeli, tym razem z tzw. grupy południowej. Znajdują się tu cztery kościoły i rzeczywiście każdy z nich jest inny od siebie nawzajem i od tych z północnej części rzeczki Jordan. Największą atrakcją – przynajmniej z punktu widzenia córki – było przejście w całkowitej ciemności 25-metrowym tunelem z jednego kościoła do drugiego. Miało to symbolizować przejście z piekła do nieba.
Dziś zwiedzaliśmy kościoły z rana, w związku z tym trafiliśmy na poranne nabożeństwa, co dodatkowo podniosło autentyczność wizyty. Szkoda, że nie byliśmy tam tydzień wcześniej, podczas uroczystości Epifanii (Trzech Króli), która jest w Lalibeli obchodzona szczególnie uroczyście.
Z Lalibeli 30-minutowym lotem dostaliśmy się do Gonderu, aby obejrzeć trzecią stałą stolicę Cesarstwa Etiopii (pierwszą było Aksum, drugą Lalibela, po czym nastąpił okres, w którym stolice zmieniały się bardzo często). W końcu cesarz Fasilides, panujacy w latach 1632-1667, przeniósł stolicę do wysoko położonego Gonderu i wybudował tam pierwszy z pałaców, nazywany do dziś jego imieniem. Kolejni władcy mieli ambicje nie mniejsze, każdy z nich dobudowywał obok własny pałac, których w kompleksie stoją cztery. A oprócz tego jest tu biblioteka, sauna parowa czy klatki lwów etiopskich, zwierząt, które były symbolem cesarzy.
Kompleks wyraźnie przypomina stylem średniowieczne zamki europejskie, choć nasz przewodnik zarzekał się, że budowali go wyłącznie Etiopczycy. Z zewnątrz wygląda wspaniale, w środku jest dużo gorzej – nie pozostało nic oprócz gołych murów, ściany są pokryte ptasimi odchodami. Dodatkowo część dachów została zniszczona przez bombardowania Brytyjczyków podczas II wojny światowej (w kompleksie stacjonowali włoscy żołnierze). Mimo wszystko kompleks wygląda wspaniale, nie mając odpowiednika w Afryce Subsaharyjskiej. Wraz z innymi budynkami z okresu Fasil Ghebbi zostało wpisane na listę UNESCO już w 1979 r.
I te inne budynki koniecznie trzeba zobaczyć. Część z nich znajduje się poza Gonderem i na nie nie mieliśmy już czasu. Ale odwiedziliśmy wspaniały kościół Debre Berhan Selassje, z unikalnymi malowidłami na ścianach i na suficie. Szczególnie sufitowe malowidła aniołów nie mają swojego odpowiednika nigdzie indziej w Etiopii. Kościół niemal cudem nie ucierpiał podczas Powstania Mahdiego, kiedy to Sudańczycy zniszczyli niemal wszystkie kościoły chrześcijańskie w północno-zachodniej Etiopii. Podobno uchroniły go dzikie pszczoły, zesłane – jakżeby inaczej – przez samego Boga.
Na marginesie – im więcej zwiedzamy kościołów, tym większy niesmak u żony. Część z kościołów pozostaje w ogóle niedostępna dla kobiet, część – tak jak właśnie Debre Berhan Selassje – ma osobne wejścia gdzieś z boku, podczas gdy mężczyźni wchodzą wejściem głównym. Chciała nawet, abym w geście solidarności bojkotował te wyłącznie męskie miejsca. Przykładów dyskryminacji kobiet w kościele ortodoksyjnym jest więcej, m.in. kobieta podczas menstruacji nie powinna wchodzić do kościoła, chłopiec jest chrzczony po 40 dniach od urodzenia, dziewczynka po 80. Zaskoczeni? To sprawdźcie sobie poglądy św. Tomasza z Akwinu na temat wstępowania duszy w zarodek męski i żeński.
Zakończyliśmy zwiedzanie Gonderu na położonej nieco na uboczu Łaźni Fasilidesa. Kompleks jest niezwykle uroczy, a w okresie Epifanii (znów spóźniliśmy się o tydzień) w basenie zanurzają się tysiące wiernych. Dodatkowo pozytywne wrażenie potęguje okalający basen mur, którego współistnienie z okolicznymi drzewami jako żywo przypomina Angkor.
Na początek krótki update - wulkan Erta Ale, widziany przez nas tydzień temu, 4 dni później widowiskowo wybuchł, wylewając strumienie lawy. Turyści, którzy tam przebywali, mieli niebywałą frajdę.
Góry Simien, podsumowanie, porady praktyczne
Rano tradycyjnie czekała nas pobudka chwilę po 6:00, bo już o 7:00 wyjeżdżaliśmy. W Debark, siedzibie Parku Narodowego Gór Simien, byliśmy już o 9.00, w samym parku – godzinę później. Zgodnie z planem trekking miał być krótki, a wyszedł jeszcze krótszy niż przewidywaliśmy, ale o tym za chwilę. W każdym razie nawet podczas dwugodzinnego trekkingu powinniśmy mieć możliwość zobaczenia endemicznego dla tego regionu gatunku – dżelady brunatnej, bardzo ładnej małpy z rodziny koczkodanowatych. Tymczasem nic z tego – dżelady nigdzie nie było, co podobno zdarza się rzadko. Podziwialiśmy za to naprawdę wspaniałe widoki, z których słynie ten park.
Jeździcie z Solomonem, jak w zeszłym roku? Zainspirowała mnie Wasza zeszłoroczna relacja i z kumplem ruszamy Waszą trasą po Dolinie Omo oraz dokładamy do tego właśnie Danakil. Spotykamy się z Solomonem 29 stycznia rano
:)
Kumpel akurat z Pakistanu. Ale druga połowa grupy z PL
:) Bawcie się dobrze. Też rozważam ET z rodziną za jakiś czas, ale muszę najpierw moje dziewczyny przekonać...
No ta ostatnia seria zdjęć z Dalolu jest po prostu obłędna.Dobrze, że nikt mnie w tej chwili nie widzi, bo ciągle szukam szczęki, która mi wypadła po ich obejrzeniu.
@ciachu25 jest 100USD za dorosłego, 50 USD za dziecko >9 lat, córka ma 8 więc weszła za free. Akceptują jednak birr po oficjalnym kursie, więc po czarnorynkowym wychodzi tak koło 50 USD za dorosłego.
@Woy relacja świetna i inspirująca! Na tyle, że postanowiłam skorzystać z usług Solomona przy okazji własnego, zbliżającego się wypadu. Przygotował idealny plan pod moje potrzeby, tylko zastanawia mnie kwestia płatności. Ustaliliście, że zaliczka przez WU i reszta gotówką na miejscu? Nie chcę go urazić swoją propozycją rozliczeń, ale to jednak Afryka
;)
@Beatrix my znaliśmy się wczesniej, więc nie było problemu. Niezależnie od wszystkiego, zapewne i tak większość zapłacisz na miejscu, zaliczką raczej koszty, które musi ponieść wcześniej, np bilety lotnicze.
@piwili nie podam, bo nasze kwotowanie było zależne od bardzo indywidualnych ustaleń (np. przywóz rzeczy z Polski). Koszty mocno zależą od planu, liczby osób itd. O ile dobrze pamiętam, orientacyjne wstępne kwotowania to jakieś 150$ za osobodzień.
@Woy Dzięki, o taką informację mi właśnie chodziło, żeby wiedzieć orientacyjnie czego można się spodziewać.Czy do tego trzeba doliczyć jakieś dodatkowe koszty typu: paliwo, wyżywienie i zakwaterowanie kierowcy...?
_____
Spędziliśmy w Tigraju nieco ponad dwa dni, przejeżdżając niemal cały region ze wschodu na zachód. Powtórzę się – to prawie nie do uwierzenia, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu trwała tu krwawa wojna, która w ciągu zaledwie dwóch lat, według niektórych międzynarodowych szacunków, pochłonęła nawet 600 tys. ofiar śmiertelnych – dużo więcej niż wojna za naszą wschodnią granicą. A dziś Tigraj jest regionem, gdzie podróżuje się znacznie łatwiej niż w Afarze czy we wschodniej Oromii. W odróżnieniu od tych ostatnich w Tigraju prawie nie ma checkpointów. Konflikt ciągle się tli – Erytrea nie wycofała się z zajętych podczas wojny terenów, a dużo poważniej wygląda zatarg z Amharą o tzw. Strefę Zachodnią lub Mi’irabawi. Mimo wszystko Tigraj wydaje się obecnie bardzo bezpieczny, jedyne widoczne na pierwszy rzut oka ślady wojny to wybite szyby w oknach w niektórych miastach.
Kiedy się czyta o przyczynach konfliktu w Tigraju, trudno się połapać, o co chodziło. Wydaje się, że jedną z ważniejszych przyczyn jest słabnący wpływ Tigrajczyków na politykę federalnej Etiopii. Przez ostatnie trzydzieści kilka lat to oni nadawali ton etiopskiej polityce, od 2018 r., za czasów premiera Abiya Mahmeda Aliego, coraz więcej do powiedzenia mają mieszkańcy innych regionów, głównie muzułmanie. Abiy Mahmed ma na polskiej Wikipedii niemal laurkę, ale już angielska wersja językowa ocenia go dużo bardziej surowo. Nie jest też w kraju lubiany – niemal każdy z napotkanych przez nas Etiopczyków widziałby go poza urzędem (choć trzeba przyznać, że większość pytanych to chrześcijanie). Ale polityka równoważenia wpływów jednego regionu na rzecz innych jest w długim terminie chyba właściwa, choć póki co doprowadziła do niepotrzebnego rozlewu krwi.Lalibela
Rano skorzystaliśmy z faktu, że do samolot mieliśmy koło południa i zwiedziliśmy Etiopskie Muzeum Narodowe. Mogliśmy więc tym razem naprawdę odwiedzić Lucy, a przy okazji zaznajomić się z innymi wykopanymi na terenie Etiopii szczątkami praprzodków ludzi. Muzeum Narodowe nie jest duże, ale posiada chyba najlepszą na świecie kolekcję artefaktów dokumentujących ewolucję człowieka. Przypominam sobie ogromne, nowoczesne Museo de la Evolucion Humana w hiszpańskim Burgos, które ma interesującą wystawę, ale prawie żadnych oryginalnych szczątków. Nic dziwnego, że najlepsza kolekcja znajduje się w Etiopii, w końcu w tym kraju wykopano 70% szkieletów australopiteka i innych praludzi i chyba zasłużenie nosi tytuł „Kolebki Ludzkości”.
Po południu przemieściliśmy się do Amhary, regionu, w którym trwa stan wyjątkowy, godzina policyjna, a polskie (i nie tylko) MSZ radzi, żeby go natychmiast opuszczać. Ja jednak zawierzyłem przewodnikowi, który twierdził, że wszystko, co chcemy zobaczyć, jest w pełni wykonalne. Takim oto sposobem znaleźliśmy się w Lalibeli, najsłynniejszej chyba grupie zabytków Etiopii. Lalibeli specjalnie przedstawiać nie trzeba – to jedyne w swoim rodzaju wykute w skale XII/XIII-wieczne kościoły. Słowo „wykute” niewiele tu jednak mówi, bo kojarzymy je zwykle z czynnościami wykonanymi na pionowej skale. Tutaj zrobiono wszystko rozpoczynając od płaskiej przestrzeni, kościoły w Lalibeli tworzono więc z góry do dołu, literalnie wgryzając się w skałę, tworząc zrąb budynku, a dopiero potem wykuwając przestrzeń w środku. Jak twierdzi polska Wikipedia: „Istnieje szereg kościołów monolitycznych na całym świecie. Żadne z nich nie są jak kościoły etiopskie strukturami całkowicie wyodrębnionymi z bloków skalnych.” Nie wiem, czy tak jest rzeczywiście, ale niewątpliwie miejsce jest w skali świata unikalne. Nic dziwnego, że Lalibela została – wraz z 11 innymi miejscami – wpisana jako pierwsza na listę UNESCO w 1978 r.
Dziś odwiedziliśmy główną grupę kościołów, z najsłynniejszymi św. Jerzego oraz Bete Medhane Alem. Jutro rano druga grupa.
Na koniec dwie ciekawostki. Kierowca, który nas wozi po okolicy, pokazał nam zdjęcie z Grzegorzem Krychowiakiem, który odwiedził to miejsce rok temu.
A obecnie siedzimy grzecznie w hotelu, bo od 19.30 jest tu godzina policyjna. Poza tym żadnych innych oznak napięć czy niepokojów nie zauważyliśmy. A najlepszym potwierdzeniem tego faktu jest zorganizowana wycieczka francuskich emerytów, którą dziś spotkaliśmy w Lalibeli.Lalibela cz. II i Gonder
Rano kontynuowaliśmy oglądanie kościołów w Lalibeli, tym razem z tzw. grupy południowej. Znajdują się tu cztery kościoły i rzeczywiście każdy z nich jest inny od siebie nawzajem i od tych z północnej części rzeczki Jordan. Największą atrakcją – przynajmniej z punktu widzenia córki – było przejście w całkowitej ciemności 25-metrowym tunelem z jednego kościoła do drugiego. Miało to symbolizować przejście z piekła do nieba.
Dziś zwiedzaliśmy kościoły z rana, w związku z tym trafiliśmy na poranne nabożeństwa, co dodatkowo podniosło autentyczność wizyty. Szkoda, że nie byliśmy tam tydzień wcześniej, podczas uroczystości Epifanii (Trzech Króli), która jest w Lalibeli obchodzona szczególnie uroczyście.
Z Lalibeli 30-minutowym lotem dostaliśmy się do Gonderu, aby obejrzeć trzecią stałą stolicę Cesarstwa Etiopii (pierwszą było Aksum, drugą Lalibela, po czym nastąpił okres, w którym stolice zmieniały się bardzo często). W końcu cesarz Fasilides, panujacy w latach 1632-1667, przeniósł stolicę do wysoko położonego Gonderu i wybudował tam pierwszy z pałaców, nazywany do dziś jego imieniem. Kolejni władcy mieli ambicje nie mniejsze, każdy z nich dobudowywał obok własny pałac, których w kompleksie stoją cztery. A oprócz tego jest tu biblioteka, sauna parowa czy klatki lwów etiopskich, zwierząt, które były symbolem cesarzy.
Kompleks wyraźnie przypomina stylem średniowieczne zamki europejskie, choć nasz przewodnik zarzekał się, że budowali go wyłącznie Etiopczycy. Z zewnątrz wygląda wspaniale, w środku jest dużo gorzej – nie pozostało nic oprócz gołych murów, ściany są pokryte ptasimi odchodami. Dodatkowo część dachów została zniszczona przez bombardowania Brytyjczyków podczas II wojny światowej (w kompleksie stacjonowali włoscy żołnierze). Mimo wszystko kompleks wygląda wspaniale, nie mając odpowiednika w Afryce Subsaharyjskiej. Wraz z innymi budynkami z okresu Fasil Ghebbi zostało wpisane na listę UNESCO już w 1979 r.
I te inne budynki koniecznie trzeba zobaczyć. Część z nich znajduje się poza Gonderem i na nie nie mieliśmy już czasu. Ale odwiedziliśmy wspaniały kościół Debre Berhan Selassje, z unikalnymi malowidłami na ścianach i na suficie. Szczególnie sufitowe malowidła aniołów nie mają swojego odpowiednika nigdzie indziej w Etiopii. Kościół niemal cudem nie ucierpiał podczas Powstania Mahdiego, kiedy to Sudańczycy zniszczyli niemal wszystkie kościoły chrześcijańskie w północno-zachodniej Etiopii. Podobno uchroniły go dzikie pszczoły, zesłane – jakżeby inaczej – przez samego Boga.
Na marginesie – im więcej zwiedzamy kościołów, tym większy niesmak u żony. Część z kościołów pozostaje w ogóle niedostępna dla kobiet, część – tak jak właśnie Debre Berhan Selassje – ma osobne wejścia gdzieś z boku, podczas gdy mężczyźni wchodzą wejściem głównym. Chciała nawet, abym w geście solidarności bojkotował te wyłącznie męskie miejsca. Przykładów dyskryminacji kobiet w kościele ortodoksyjnym jest więcej, m.in. kobieta podczas menstruacji nie powinna wchodzić do kościoła, chłopiec jest chrzczony po 40 dniach od urodzenia, dziewczynka po 80. Zaskoczeni? To sprawdźcie sobie poglądy św. Tomasza z Akwinu na temat wstępowania duszy w zarodek męski i żeński.
Zakończyliśmy zwiedzanie Gonderu na położonej nieco na uboczu Łaźni Fasilidesa. Kompleks jest niezwykle uroczy, a w okresie Epifanii (znów spóźniliśmy się o tydzień) w basenie zanurzają się tysiące wiernych. Dodatkowo pozytywne wrażenie potęguje okalający basen mur, którego współistnienie z okolicznymi drzewami jako żywo przypomina Angkor.
Na początek krótki update - wulkan Erta Ale, widziany przez nas tydzień temu, 4 dni później widowiskowo wybuchł, wylewając strumienie lawy. Turyści, którzy tam przebywali, mieli niebywałą frajdę.
Góry Simien, podsumowanie, porady praktyczne
Rano tradycyjnie czekała nas pobudka chwilę po 6:00, bo już o 7:00 wyjeżdżaliśmy. W Debark, siedzibie Parku Narodowego Gór Simien, byliśmy już o 9.00, w samym parku – godzinę później. Zgodnie z planem trekking miał być krótki, a wyszedł jeszcze krótszy niż przewidywaliśmy, ale o tym za chwilę. W każdym razie nawet podczas dwugodzinnego trekkingu powinniśmy mieć możliwość zobaczenia endemicznego dla tego regionu gatunku – dżelady brunatnej, bardzo ładnej małpy z rodziny koczkodanowatych. Tymczasem nic z tego – dżelady nigdzie nie było, co podobno zdarza się rzadko. Podziwialiśmy za to naprawdę wspaniałe widoki, z których słynie ten park.