Stopień trudności jest minimalny i nawet dzieciaki radzą sobie same bez problemu
Cała moja rodzinka uznaje, że to jest bardzo fajna atrakcja! Więc polecam wszystkim wodospady na rzece Dunn i trasę wspinaczkową ich nurtem.
Było super!
Zaraz za miejscowością, gdzie są wodospady zaczyna się 60-kilometrowy kawałek prawdziwej i do tego płatnej autostrady. Wjeżdżam na nią oczywiście i z przyjemnością w końcu rozpędzam się do 120km/h. Mignęła mi tabliczka z ograniczeniem do 80-ciu ale uznałem, ze to pewnie dla tirów. Za moment ktoś mi mruga światłami z naprzeciwka i przytomnie postanawiam zwolnić. Niewystarczająco jednak
:? Łapie mnie drogówka na radar i mam na budziku 98km/h
:( No dobra, sam sobie jestem winien. Problem dopiero zaczyna się jak orientuję się, że zostawiłem na naszej kwaterze plecak z wszystkimi dokumentami łącznie z prawem jazdy, paszportami itp.
:shock: Goły i wesoły tłumaczę to policjantowi, który jak się domyślacie robi wielkie oczy, każe mi wysiadać, chwilę się zastanawia (w międzyczasie jego kolega ustrzelił kolejnego jelenia tym razem ze znacznie większą prędkością), wzdycha i … wspomagam jamajską policję po krótkich negocjacjach..
:oops: Już bez przeszkód dojeżdżamy do Kingston, południowo-wschodni kraniec wyspy to góry – Blue Mountains National Park. Z Kingston widać wysokie szczyty bardzo dobrze z każdego miejsca. No bardzo pięknie jest położona stolica Jamajki, początek parku jest na wyciągnięcie ręki.
W mieście dość konkretne korki ale nawigacja zawozi mnie wprost pod piękny znak, widoczny już z oddali:
To Bob Marley Museum, mieszczące się w jego ostatnim domu, gdzie nagrywał płyty, mieszkał, imprezował a także gdzie odbył się na szczęście nieudany zamach na jego życie.
Na miejscu jest wygodny parking i oczywiście słynny pomnik.
Dookoła mnóstwo zdjęć króla i ekipy na murach
Muzeum, które jest w jego domu można zwiedzać tylko w zorganizowanych grupach z przewodnikiem. Na szczęście taka grupa zbiera się za dwadzieścia minut i łapiemy się na ostatni tego dnia 1,5 godzinny Bob Marley Tour. Cena to 25usd od dorosłego i 12usd od dziecka. Znowu drogo ale płacę bez mrugnięcia okiem.
Przychodzi przewodnik, ubrany oczywiście jak nasze stereotypowe wyobrażenie Jamajczyka.
Czuć mocno gandzią i domyślam się, że ulubiona używka Boba nie jest mu obca.
Wejście do muzeum i obok nota biograficzna
Niestety na całym tourze obowiązuje bezwzględny zakaz robienia fotek, mamy schować aparaty i telefony. Nie będzie więc fotek z wnętrza, musicie przyjechać tu sami i zobaczyć ? Napisałem na początku, że to muzeum jest interaktywne – to prawda, nasz przewodnik pyta jak dobrze znamy przeboje Boba, większość potakuje (oprócz nas to ekipa wyglądająca na Jamajczyków) więc zaczyna śpiewać – a my razem z nim - po kolei wszystkie największe hity króla reggae! Jak ktoś nie pamięta tekstu to na murach są przypominajki!
No super, zwiedzamy jego studio nagraniowe, pokoje prywatne, salon gdzie do niego strzelano (są dziury w ścianie po pociskach) oraz garaż, gdzie zrobiłem ukradkiem jedną fotkę, wszystko ze śpiewem na ustach. Zaiste tylko jointa brakowało!
Największe wrażenie robi jednak sala z osiągnięciami w postaci złotych płyt, wycinków z gazet i na środku prawdziwej statuetki Grammy, którą Bob dostał już pośmiertnie. Co ciekawe prawie wszystkiego można dotknąć, można pobrzękać na jego pianinie, pobawić się konsolą nagraniową, usiąść na jego krześle w kuchni – to jest super.
Nawet moja młodzież dla której Bob Marley jest zupełnie nowym odkryciem (choć do znajomości kilku kawałków się przyznają) wyszła z tego muzeum oczarowana i zachwycona. Polecam – naprawdę niesamowite przeżycie nawet dla kogoś kto wielkim fanem Marleya nie jest.
Zbieramy się w drogę powrotną bo jest już późne popołudnie a na autostradzie nie poszaleję z prędkością ? Został nam jeszcze do zaliczenia obiad w Kingston, na który koniecznie chcę spróbować ich narodowej potrawy czyli Jerk Chicken. Wyszukujemy polecany lokal po drodze i udajemy się do jednej z szemranych dzielnic Kingston za Sandy Gully River. Oczywiście to, że polecany Galaxy Jerk Centre znajduje się w „nieciekawej” okolicy dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu
To zwykła buda przy ulicy. Jak wysiedliśmy to miejscowi naprawdę wybałuszyli na nas oczy. Ale właściciel chce zarobić i powiedział szybko, że będzie „safe” jak usiądziemy u niego i zjemy spokojnie, jesteśmy jego gośćmi, potem mamy wyjechać i nigdzie nie stawać dopóki nie przekroczymy rzeki.
Uuups no ale skoro już tu jesteśmy to siadamy. Poczuliśmy pewną „otuchę” jak przyniósł nam jerk chicken i zauważyliśmy spluwę wystającą mu zza pasa!
Tak wygląda naprawdę smaczne streetfoodowe jerk chicken w Kingston, było bardzo dużo – taka porcja to 6usd.
Wyjeżdżamy z duszą na ramieniu ale bezpiecznie przejeżdżamy przez rzeczkę i trafiamy już na normalny korek popołudniowy na wylocie stolicy Jamajki.
Na autostradzie już nie szaleję (przecież dalej nie mam dokumentów). Chłopaki łapią dalej w przeciwną stronę i pozdrawiam ich ręką mijając z przepisową prędkością. Trochę fotek gór jamajskich zrobiłem zanim zaszło słońce
Niestety powrót już po ciemku, za dnia to widać jeszcze dziury i można jakoś reagować a po zmroku wszyscy mocno zwalniają aby sobie nie urwać zawieszenia. Do kolacji jeszcze najbardziej znane miejscowe piwo – Red Stripe
Ostatni dzień na Jamajce to już odpoczynek na basenie i ostatnie zakupy
Czas się zbierać na popołudniowy lot do Charlotte a potem na jednym bilecie do Bostonu. W Charlotte mamy 2 godziny przerwy co powinno wystarczyć na emigrację. Niestety nasz samolot do Charlotte jest lekko opóźniony, nie udaje mu się nadrobić i lądujemy w Charlotte z półgodzinnym opóźnieniem. Do emigracji wielka kolejka, to jeszcze nie byłby problem ale część kolejki oznaczona „obywatele USA” obsługuje 5 lub 6 oficerów a nas „non citizen” tylko jeden! No proszę i błagam obsługę, że mam short connection ale są niewzruszeni – mam stać jak wszyscy, to nie ich problem, że mam taki bilet. No wściekłość mnie bierze, głównie za to nierówne traktowanie, kolejka amerykańska idzie bardzo sprawnie a u nas ślimaczy się bardzo. No i stało się, nie zdążyliśmy na nasze połączenie do Bostonu, jak dopadliśmy w końcu bramki było 10minut po zamknięciu i dookoła żywej duszy
:( Wściekły idę do transfer desku i dowiaduję się, że jest jeszcze jeden samolot do Bostonu dzisiaj (jesteśmy na jednym bilecie na szczęście) ale jest full i mogą nas wpisać na listę rezerwową. Wygląda to tak:
No więc dowiedziałem się empirycznie po raz pierwszy co w USA oznaczają te trzyliterowe skróty na tablicy przy bramkach. Przy naszej nowej bramce wyświetlamy się tam z oznaczeniem „standby list” ze skrótem nazwiska i pierwszą literą imienia. Niestety mamy miejsca od 6 do 11 a za nami jeszcze wisi 10 osób. No czarno to wygląda ale chwilowo nic nie mogę zrobić tylko liczyć na to, ze na lot nie przyjdzie co najmniej 11 osób! No i staje się cud! Jak już wszystkie grupy weszły do samolotu to zaczęli po kolei prosić tych z standby list i …. proszą też naszą piątkę !! Hurra – lecimy i nasz plan jest cały czas w mocy. Na końcu okazało się, ze wpuścili do samolotu więcej osób niż było wolnych miejsc i musieli dwie osoby na naszych oczach wyprosić! Strasznie to wyglądało. Na szczęście to nie byliśmy my! Docieramy do hotelu już o pierwszej w nocy – Springhill Suites, chyba najdroższy w tej podróży ale za to ładny widoczek z okna.
Boston wita nas piękną pogodą, wynająłem kolejny samochód, bo małżonka ma w planach centrum outletowe pod miastem. Tymczasem w planach mam pokazać dzieciom campus Uniwersytetu Harvarda. Da się blisko zaparkować w jednym z podziemnych parkingów i idziemy się przejść po znanych z licznych filmów miejscach:
Te łączki naprawdę przewijają się w różnych znanych filmach
Stopień trudności jest minimalny i nawet dzieciaki radzą sobie same bez problemu
Cała moja rodzinka uznaje, że to jest bardzo fajna atrakcja! Więc polecam wszystkim wodospady na rzece Dunn i trasę wspinaczkową ich nurtem.
Było super!
Zaraz za miejscowością, gdzie są wodospady zaczyna się 60-kilometrowy kawałek prawdziwej i do tego płatnej autostrady.
Wjeżdżam na nią oczywiście i z przyjemnością w końcu rozpędzam się do 120km/h.
Mignęła mi tabliczka z ograniczeniem do 80-ciu ale uznałem, ze to pewnie dla tirów. Za moment ktoś mi mruga światłami z naprzeciwka i przytomnie postanawiam zwolnić. Niewystarczająco jednak :? Łapie mnie drogówka na radar i mam na budziku 98km/h :(
No dobra, sam sobie jestem winien. Problem dopiero zaczyna się jak orientuję się, że zostawiłem na naszej kwaterze plecak z wszystkimi dokumentami łącznie z prawem jazdy, paszportami itp. :shock:
Goły i wesoły tłumaczę to policjantowi, który jak się domyślacie robi wielkie oczy, każe mi wysiadać, chwilę się zastanawia (w międzyczasie jego kolega ustrzelił kolejnego jelenia tym razem ze znacznie większą prędkością), wzdycha i … wspomagam jamajską policję po krótkich negocjacjach.. :oops:
Już bez przeszkód dojeżdżamy do Kingston, południowo-wschodni kraniec wyspy to góry – Blue Mountains National Park. Z Kingston widać wysokie szczyty bardzo dobrze z każdego miejsca. No bardzo pięknie jest położona stolica Jamajki, początek parku jest na wyciągnięcie ręki.
W mieście dość konkretne korki ale nawigacja zawozi mnie wprost pod piękny znak, widoczny już z oddali:
To Bob Marley Museum, mieszczące się w jego ostatnim domu, gdzie nagrywał płyty, mieszkał, imprezował a także gdzie odbył się na szczęście nieudany zamach na jego życie.
Na miejscu jest wygodny parking i oczywiście słynny pomnik.
Dookoła mnóstwo zdjęć króla i ekipy na murach
Muzeum, które jest w jego domu można zwiedzać tylko w zorganizowanych grupach z przewodnikiem. Na szczęście taka grupa zbiera się za dwadzieścia minut i łapiemy się na ostatni tego dnia 1,5 godzinny Bob Marley Tour. Cena to 25usd od dorosłego i 12usd od dziecka. Znowu drogo ale płacę bez mrugnięcia okiem.
Przychodzi przewodnik, ubrany oczywiście jak nasze stereotypowe wyobrażenie Jamajczyka.
Czuć mocno gandzią i domyślam się, że ulubiona używka Boba nie jest mu obca.
Wejście do muzeum i obok nota biograficzna
Niestety na całym tourze obowiązuje bezwzględny zakaz robienia fotek, mamy schować aparaty i telefony. Nie będzie więc fotek z wnętrza, musicie przyjechać tu sami i zobaczyć ?
Napisałem na początku, że to muzeum jest interaktywne – to prawda, nasz przewodnik pyta jak dobrze znamy przeboje Boba, większość potakuje (oprócz nas to ekipa wyglądająca na Jamajczyków) więc zaczyna śpiewać – a my razem z nim - po kolei wszystkie największe hity króla reggae!
Jak ktoś nie pamięta tekstu to na murach są przypominajki!
No super, zwiedzamy jego studio nagraniowe, pokoje prywatne, salon gdzie do niego strzelano (są dziury w ścianie po pociskach) oraz garaż, gdzie zrobiłem ukradkiem jedną fotkę, wszystko ze śpiewem na ustach. Zaiste tylko jointa brakowało!
Największe wrażenie robi jednak sala z osiągnięciami w postaci złotych płyt, wycinków z gazet i na środku prawdziwej statuetki Grammy, którą Bob dostał już pośmiertnie. Co ciekawe prawie wszystkiego można dotknąć, można pobrzękać na jego pianinie, pobawić się konsolą nagraniową, usiąść na jego krześle w kuchni – to jest super.
Nawet moja młodzież dla której Bob Marley jest zupełnie nowym odkryciem (choć do znajomości kilku kawałków się przyznają) wyszła z tego muzeum oczarowana i zachwycona.
Polecam – naprawdę niesamowite przeżycie nawet dla kogoś kto wielkim fanem Marleya nie jest.
Zbieramy się w drogę powrotną bo jest już późne popołudnie a na autostradzie nie poszaleję z prędkością ?
Został nam jeszcze do zaliczenia obiad w Kingston, na który koniecznie chcę spróbować ich narodowej potrawy czyli Jerk Chicken. Wyszukujemy polecany lokal po drodze i udajemy się do jednej z szemranych dzielnic Kingston za Sandy Gully River. Oczywiście to, że polecany Galaxy Jerk Centre znajduje się w „nieciekawej” okolicy dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu
To zwykła buda przy ulicy. Jak wysiedliśmy to miejscowi naprawdę wybałuszyli na nas oczy. Ale właściciel chce zarobić i powiedział szybko, że będzie „safe” jak usiądziemy u niego i zjemy spokojnie, jesteśmy jego gośćmi, potem mamy wyjechać i nigdzie nie stawać dopóki nie przekroczymy rzeki.
Uuups no ale skoro już tu jesteśmy to siadamy. Poczuliśmy pewną „otuchę” jak przyniósł nam jerk chicken i zauważyliśmy spluwę wystającą mu zza pasa!
Tak wygląda naprawdę smaczne streetfoodowe jerk chicken w Kingston, było bardzo dużo – taka porcja to 6usd.
Wyjeżdżamy z duszą na ramieniu ale bezpiecznie przejeżdżamy przez rzeczkę i trafiamy już na normalny korek popołudniowy na wylocie stolicy Jamajki.
Na autostradzie już nie szaleję (przecież dalej nie mam dokumentów). Chłopaki łapią dalej w przeciwną stronę i pozdrawiam ich ręką mijając z przepisową prędkością. Trochę fotek gór jamajskich zrobiłem zanim zaszło słońce
Niestety powrót już po ciemku, za dnia to widać jeszcze dziury i można jakoś reagować a po zmroku wszyscy mocno zwalniają aby sobie nie urwać zawieszenia.
Do kolacji jeszcze najbardziej znane miejscowe piwo – Red Stripe
Ostatni dzień na Jamajce to już odpoczynek na basenie i ostatnie zakupy
Czas się zbierać na popołudniowy lot do Charlotte a potem na jednym bilecie do Bostonu. W Charlotte mamy 2 godziny przerwy co powinno wystarczyć na emigrację. Niestety nasz samolot do Charlotte jest lekko opóźniony, nie udaje mu się nadrobić i lądujemy w Charlotte z półgodzinnym opóźnieniem. Do emigracji wielka kolejka, to jeszcze nie byłby problem ale część kolejki oznaczona „obywatele USA” obsługuje 5 lub 6 oficerów a nas „non citizen” tylko jeden! No proszę i błagam obsługę, że mam short connection ale są niewzruszeni – mam stać jak wszyscy, to nie ich problem, że mam taki bilet. No wściekłość mnie bierze, głównie za to nierówne traktowanie, kolejka amerykańska idzie bardzo sprawnie a u nas ślimaczy się bardzo.
No i stało się, nie zdążyliśmy na nasze połączenie do Bostonu, jak dopadliśmy w końcu bramki było 10minut po zamknięciu i dookoła żywej duszy :(
Wściekły idę do transfer desku i dowiaduję się, że jest jeszcze jeden samolot do Bostonu dzisiaj (jesteśmy na jednym bilecie na szczęście) ale jest full i mogą nas wpisać na listę rezerwową. Wygląda to tak:
No więc dowiedziałem się empirycznie po raz pierwszy co w USA oznaczają te trzyliterowe skróty na tablicy przy bramkach. Przy naszej nowej bramce wyświetlamy się tam z oznaczeniem „standby list” ze skrótem nazwiska i pierwszą literą imienia. Niestety mamy miejsca od 6 do 11 a za nami jeszcze wisi 10 osób. No czarno to wygląda ale chwilowo nic nie mogę zrobić tylko liczyć na to, ze na lot nie przyjdzie co najmniej 11 osób!
No i staje się cud! Jak już wszystkie grupy weszły do samolotu to zaczęli po kolei prosić tych z standby list i …. proszą też naszą piątkę !! Hurra – lecimy i nasz plan jest cały czas w mocy. Na końcu okazało się, ze wpuścili do samolotu więcej osób niż było wolnych miejsc i musieli dwie osoby na naszych oczach wyprosić! Strasznie to wyglądało. Na szczęście to nie byliśmy my! Docieramy do hotelu już o pierwszej w nocy – Springhill Suites, chyba najdroższy w tej podróży ale za to ładny widoczek z okna.
Boston wita nas piękną pogodą, wynająłem kolejny samochód, bo małżonka ma w planach centrum outletowe pod miastem. Tymczasem w planach mam pokazać dzieciom campus Uniwersytetu Harvarda. Da się blisko zaparkować w jednym z podziemnych parkingów i idziemy się przejść po znanych z licznych filmów miejscach:
Te łączki naprawdę przewijają się w różnych znanych filmach
są krzesełka, na niektórych karteczki:
No jest klimat, nie powiem
Z tyłu za kampusem odkrywamy Harvard Art Museum
Wchodzimy tam trochę przypadkowo a w środku …..
Van Gogh